sobota, 29 maja 2010

Czas na elektryfikację

Tak się złożyło, że wpis ten przypadkowo znów zaczynam od Angeli Merkel, gdyż to u niej 3 maja spotkali się czołowi niemieccy producenci samochodów, aby starać się o subwencje na konstruowanie nowych modeli o napędzie elektrycznym. To dopiero pierwsze kroki świadczące o tym, że kiełkuje u nich świadomość, iż napęd obecny, bazujący w 98% na ropie, absolutnie nie ma przyszłości.

Ostateczny sukces należeć będzie jednak do tego lub tych producentów, którzy faktycznie przestawią odpowiednio swoją produkcję. W roku 2050 większość aut musi już być elektryczna. Kilka gwiazd filmowych z Hollywood już je ma. George Clooney jeździ Teslą. 4 sekundy do setki, zasięg 350km, baterie ładuje z gniazdka. Baterie, których zestaw kosztuje 35.000$. To 1/3 ceny całego samochodu !
I to jest też cena, którą trzeba dzisiaj płacić za to, że od początku XX wieku nie upowszechniano tego napędu. Który wtedy już (początek stulecia) poruszał wszystkie nowojorskie taksówki i niemieckie wozy strażackie.
To auta elektryczne jako pierwsze przekraczały 100 km/godz.
I reklamowane były jako pojazdy dla pań - ciche, eleganckie i szykowne.

Ich sprzedaż spadła dopiero przed I wojną światową. I nawet kryzys paliwowy lat 70tych i 80tych nie zbudził ze snu producentów – takimi pojazdami jeździli nadal tylko zamożni fanatycy cichej i ekologicznej jazdy. To zrozumiałe, bo przy braku inwestycji w postęp technologiczny w tej dziedzinie, pozostały podstawowe wady napędu: wielkie, drogie i ciężkie baterie. Oraz długi okres ładowania i mały zasięg aut.
Pierwsza oznaka przebudzenia nastąpiła w postaci Toyoty Prius. Samochód „chwycił” w Kalifornii. Nie zachwyca stylistyką, ale nie o stylistykę tu chodzi. Zasięg na naładowanych bateriach i silniku elektrycznym ma tylko 3km, powyżej 30km/godz włącza się silnik spalinowy, ale jako że dysponuje możliwością odzyskiwania energii w czasie hamowania, jest bardzo ekonomiczny w jeździe miejskiej. Prius to najpopularniejsza na świecie hybryda.

I jest już licznie w Kalifornii modyfikowana poprzez wymianę fabrycznych baterii na bardziej zaawansowane krzemowo-jonowe. Zasięg wciąż jest skromny, ale to już 15km. Ta niefabryczna przeróbka kosztuje 10.000$. Do licznych jej amatorów zalicza się również były szef CIA, James Whoolsey.

Ale nie da się ukryć, to wciąż margines sprzedaży. Niechęć koncernów do radykalnych zmian jest bardzo widoczna. Weźmy General Motors (zatrudnienie przed kryzysem 250.000 ludzi). Już w 1996 roku z dumą wyprodukowali 2 osobowy samochód EV1 (Electric Vehicle 1) w ilości 1000 sztuk. Ale nie na sprzedaż, a jedynie na umowy leasingowe.
Popyt był wielki, podaż śladowa. Baterie ołowiowe, ładowanie z gniazdka. Zasięg spory – 100km. Wielki entuzjazm konsumentów został wygaszony przez GM, które odebrało klientom w 2002 roku wszystkie egzemplarze i zmagazynowało je jeden na drugim na pustyni koło Phoenix.
Oficjalny powód: „nie ma podstaw do stwierdzenia, że produkcja elektrycznego samochodu, to zyskowna propozycja biznesowa”. Zyskowna propozycja dla GM to były wówczas wielkie i ciężkie żarłoki benzynowe: SUVy i vany, na których dało się latami zarobić o wiele więcej niż na EV1.
W dobie obecnego kryzysu popyt na te „zyskowne propozycje” spadł jednak gwałtownie i jak pamiętamy, przerażone GM stanęło nagle na progu bankructwa.
Jak pisał znawca duszy ludzkiej Adolf Hitler w Mein Kampf, nic tak skutecznie nie motywuje, jak strach.
Dlatego nagle odżyły zapomniane koncepty i prawie błyskawicznie (w trakcie upraszania o pomoc finansową w Białym Domu) przedstawiono plany produkcji Chevroleta Volt. Zasięg 60km, a przy pomocy ładowania przez drugi silnik – spalinowy – ponad 1000km.
GM wkroczyło na drogę, z której zeszło 12 lat temu, a Volt to przedsięwzięcie, które zadecyduje o losach całego koncernu.

A co słychać w Europie „w tym temacie” ?
BMW już ma kandydata do zelektryzowania. To Mini z zasięgiem 250km, świetne przyspieszenie, ładowanie z gniazdka i brak zmiany biegów. Przejazd 100km kosztować ma ca. 15 złotych.
Kiedy u dealerów ? Nie wiadomo, a dokładniej: nie w najbliższym czasie.
To zrozumiałe, bo wszystko co pod maską w tym Mini – pochodzi od amerykańskiego dostawcy z Kalifornii.
A co u VW ? Obiecali w 2008 ładowany z gniazdka samochód flotowy, rok później prezes Winterkorn zaprezentował flotę składającą się z 1 samochodu, hybrydy Twin Drive, (Golfa Steckdose). Kiedy u dealerów ? „Wiele lat upłynie, zanim takie lekkie samochody pojawią się w masowej produkcji” - tyle rzecznik VW. Przyczyna: zacofana technologia bateryjna.

A dlaczego zacofana ? Bo przez dziesiątki lat nie inwestowano w jej rozwój. Paradoksalnie, znalazły się pieniądze dopiero dzięki firmie Black & Decker, która potrzebowała małych baterii do zasilania swoich wiertarek itp. narzędzi. Opracował ją chiński profesor na uniwersytecie MIT. Ta technologia z kolei znalazła zastosowanie w samochodach dzięki panu Pat Cadam, który dokonuje przeróbek Priusów, o których pisałem wyżej.
Montuje w nich pakiety Hymotion, które przy mniejszych gabarytach dają pięciokrotnie większy od fabrycznego zasięg.
Jeżeli Pat Cadam może – dlaczego wielcy producenci nie wykazywali zainteresowania ?
Ponieważ zainwestowali tyle pieniędzy w rozwój technologii silników spalinowych, że teraz czekają na zwrot wkładów i zysk.

Stosunkowo największe w Niemczech zainteresowanie „elektryfikacją” wykazał Mercedes, bo zainwestował w fabrykę baterii w Saksonii i za 3 lata zamierza wypuścić elektryczne Smarty.
A klasa C lub E ? Może kiedyś, ale nie prędko.

A inni ?
Renault-Nissan związał się z bateryjna firmą japońską i w 2011 skieruje do masowej sprzedaży 3 modele: od najmniejszych do Megana. Uwaga ! Tylko jeden silnik – elektryczny.

I na koniec coś chyba naprawdę genialnego.
Twórca konceptu jest Żydem, lub jak kto woli, obywatelem Izraela i nazywa się Shai Agassi. Jego pomysł to stacje wymiany baterii. Wymiana pakietu bateryjnego trwa 2 minuty. Twój samochód kupujesz bez baterii, baterie są w leasingu, więc płacisz tylko za wymianę. W związku z tym, cena auta ma być niższa niż obecnie. Druga strona medalu, to jednak koszty inwestycji i ogrom prac związanych z budową odpowiedniej infrastruktury.
Aby jednak wejść na najwyższą górę, trzeba zrobić pierwszy krok, jak mawiał Przewodniczący Mao. Ten krok to sieć 6 stacji wymiany baterii, które powstaną w Izraelu w 2011 roku. Obsługiwane samochody elektryczne: Renault-Nissan.

Ja myślę, że jeżeli to wypali, Shai Agassi (znak Zodiaku: Baran) może uzyskać stopniowo potężne wsparcie finansowe, o które zresztą stale zabiega. Nie zaniedbuje również spotkań z politykami z USA, Kanady, Australii oraz państw UE. Oby mu się udało ! Timing jest chyba odpowiedni.

A jeżeli któryś z wielkich koncernów motoryzacyjnych przegapi swoją szansę na dokonanie możliwie szybko największego przełomu technologicznego od 100 lat, jego dotychczasowe sukcesy i renoma staną się w przyszłości bezprzedmiotowe.

wtorek, 25 maja 2010

Auto-mat Angeli

Katastrofa, powódź i wybory (mniejszego zła) – oto co zabiera „większą połowę” czasu antenowego i powierzchni gazetowej w naszym kraju, od dłuższego już czasu.
Może więc warto w tak zwanym międzyczasie oderwać się od tych tematów i zająć się tym co ponadczasowe, ponadpartyjne i co dotyczy wszystkich ugrupowań, płci i orientacji seksualnych.

A mianowicie samochodami.
W zeszłym roku powszechnie u nas chwalono światłe rządy Angeli Merkel, która zafundowała swym rodakom jako fragment pakietu antykryzysowego, tzw. Abwrackpremie.
Warto tu wspomnieć, że słowo to oznaczające premię za zezłomowanie samochodu, uznane zostało przez Towarzystwo Języka Niemieckiego - Gesellschaft für deutsche Sprache – za słowo roku.

Czyli dopłacała Niemcom równowartość około 10.000 złotych za zakup nowego samochodu poprzedzony zezłomowaniem starego, co najmniej 9 letniego. Opozycja grzmiała na rząd Tuska, że jest bezczynny w dobie kryzysu i nie chce pomóc narodowi dożynającemu na dziurawych drogach swoje grubo ponad 9 letnie pojazdy spalinowe. Rząd Tuska jednak nie był skłonny kopiować w tej sprawie pani kanclerz.

Wykazał się niewątpliwie dużą odpornością psychiczną. To nie jedyny przykład jego odporności.
Minister Kopacz, jakiś czas potem, również pokazała duże F fanom szczepionek, a czas potwierdził jej rozsądek, logikę i zimną krew. To tyle podlizywania się PO.

Wróćmy zatem do samochodów.
Dopłaty pani Merkel zadziałały niemal błyskawicznie. Niemcy masowo ruszyli do salonów. Przy okazji również do naszych, z uwagi na niższe ceny. A więc sukces totalny i same pozytywy:
Kanclerz Merkel ożywia gospodarkę swego kraju na przekór kryzysowi
Nowe samochody mniej trują – chronią środowisko
Niemcy dokonują skoku technologicznego – jeżdżą bezpieczniejszymi i nowocześniejszymi pojazdami
I jako produkt uboczny niemieckich dopłat, korzystamy również my, bo sąsiedzi zza Odry bardzo znacznie podnoszą sprzedaże naszych dealerów, czyli ożywiają i nasz kulejący rynek samochodowy.

Czyli, niemieckie dopłaty to strzał w dziesiątkę. Czy na pewno ?
Niestety nie. Po początkowym ożywieniu, przyszła wielka stagnacja. Efekt kryzysowy został jedynie odsunięty w czasie i trwa nadal w dużo ostrzejszej formie. Już od czerwca 2009 rozpoczęły się bankructwa dealerów. Ocenia się, że do końca bieżącego roku 1/3 z nich zamknie na zawsze swoje przedstawicielstwa. Spadek eksportu aut z Niemiec w 2010 będzie największy od II wojny światowej. Żeby w ogóle sprzedać nowe auto, pozostali na rynku dealerzy proponują obecnie największe w historii rabaty, co jeszcze bardziej pogarsza ich sytuacje finansową.
Kto stracił najwięcej ? BMW i Mercedes. Hyundai natomiast notuje 80% wzrost.

Aby uniknąć zwolnień skracany jest czas pracy, a produkcja przenoszona do tańszych krajów.
Mimo to szacuje się, że w całej branży, a więc również u dostawców, zwolni się w tym roku w Niemczech 100.000 osób. Dostawcy bankrutują (20% w tym roku) również dlatego, że firmy samochodowe nie są w stanie terminowo płacić za części, a banki odmawiają kredytów. Spadek produkcji aut u naszych zachodnich sąsiadów w 2010 szacowany jest na 1 mln sztuk.

Jak by tego było mało, pojawiła się nowa konkurencja: Internet. Dotychczas można było kupić w Internecie auta używane – teraz także nowe, z 20% rabatem !

Z perspektywy czasu, większość niemieckich eksporterów uważa, że decyzja rządu o dopłatach do zakupów nowych samochodów była zdecydowanie zła, bo dała jedynie krótkotrwałe ożywienie sprzedaży i obliczona była na doraźny efekt polityczny.

Wychodzi na to, że nasz rząd, wbrew malkontenckiej opozycji, nie jest taki zły.

niedziela, 9 maja 2010

Charyzma jest dobra na salonach

Prezydencka kampania wyborcza zaczyna sie rozkręcać. Okoliczności jej towarzyszące są szczególne, zważywszy na niedawną katastrofę pod Smoleńskiem.
Co prawda, to niby niedopuszczalne i w złym smaku co najmniej, aby kandydaci starali się o głosy, wykorzystując istniejące po żałobie nastroje społeczne, ale wszyscy wiemy, że w wyścigu do Pałacu, tak naprawdę, wszystkie chwyty będą stosowane.


Jeden sposób działania kandydatów (w oparciu o swoje partie), to promowanie siebie samych. A drugi, sprzężony z pierwszym, jak bracia bliźniacy, to aktywne obniżanie atrakcyjności kandydatów rywalizujących, czyli mówiąc po polsku, gnojenie przeciwników.

Szczególnie zainteresował mnie ostatnio pojawiający się w mediach temat charyzmatyczności.
Oczywiście w kontekście dwu kandydatów: Kaczyńskiego i Komorowskiego.
Politolodzy, politycy i kto tylko może, stwierdza, że Kaczyński jest wybitnie charyzmatyczny, a Komorowski nudny jak flaki z olejem i nie nadaje sie na Wodza Najjaśnieszej.

Trochę, muszę się przyznać, to do mnie nie trafia, bo w historii świata było wielu charyzmatycznych przywódców, ale skutki ich charyzmy były nierzadko tragiczne, chociaż początkowo ich przywództwo powodowało entuzjazm tłumów, a nawet omdlenia niewiast w różnym wieku. I społeczeństwa przez długi czas stały za nimi murem, co utwierdza mnie w przekonaniu, że większość niekoniecznie ma rację. Wbrew powtarzanej często opinii, że społeczeństwo jako całość nigdy się nie myli. Otóż myli się jak cholera, a może nawet bardziej.

Przykłady pierwsze z brzegu: Hitler, Stalin, Salazar, Franco, Peron, Castro, Saddam Hussein, Chomeini. A także Napoleon Bonaparte.
Dlatego określenie „charyzmatyczny przywódca” nie jest eo ipso określeniem jednoznacznie pozytywnym. A może nawet wręcz przeciwnie.

(Chlubny wyjątek, potwierdzający jednak regułę: Jan Paweł II)

Ale po kolei. Niemiecki socjolog Max Weber (zmarł w 1920 roku) twierdził, że najlepsze warunki do pojawienia się charyzmatycznego przywódcy są wtedy, gdy istnieje stan zbiorowego zagrożenia. Najważniejsze jest więc, aby taki stan postrzegania rzeczywistości przez społeczeństwo istniał. Weber uważał, że tworzy się wtedy nowy katalog wartości i zbiorowej identyfikacji. To dopiero stanowi żyzny grunt do uatrakcyjnienia postaci charyzmatycznego przywódcy – zbawcy i pasterza narodu.
Ale, jak konkludował, władza taka staje się stopniowo niedemokratyczna, gdyż przywódcy żądają bezwarunkowego uznania ich katalogu wartości za jedynie właściwy.
Ten typ władzy ma charakter przejściowy i personalny i trudno jest znaleźć następców takich przywódców. Tyle Weber „w tym temacie”.

W Polsce obecnie jedyna partia i jedyny jej przywódca do którego pasuje opinia tego niemieckiego socjologa, to PiS i Jarosław Kaczyński. Gdyby okazało się, że jego charyzma skłoni społeczeństwo do wybrania go, to po raz kolejny w historii wzięłaby ona górę nad chłodną oceną kandydata do Pałacu. Bo pamiętajmy, że gdyby nie było katastrofy lotniczej, elektorat Jarosława nie różniłby się wielkością od, powiedzmy sobie, Olechowskiego czy Pawlaka.

Z ostatnich sygnałów wysyłanych przez ludzi Prezesa wynika, że PiS stara się wygładzić swój wizerunek, uspokoić retorykę i unikać agresywnych wypowiedzi.

To jednak o wiele za mało, aby społeczeństwo „łyknęło” nowego Jarosława. Pozostaje wciąż rzeka spraw, które sama powściągliwa obecnie postawa kandydata nie odsunie w zapomnienie. JK stworzył w IV RP listę pojęć, ocen i poglądów oraz duszną atmosferę polityczną, której zapomnieć się nie da.
Jeżeli obecnie JK uważa, że to wszystko było błędem, to trudno go zakwalifikować jako poważnego i zrównoważonego człowieka, o kwalifikacjach na urząd Prezydenta nie wspominając.
Poza tym musiałby - to co zrobił, do czego dążył - odwołać punkt po punkcie. Bo jeżeli pominie swoją przeszłość w IV RP milczeniem, to oznacza, że jedynie odwiesza na okres wyborów swoje prawdziwe oblicze, przyjmując dla celów kampanii kamuflaż obliczony na naiwność i sklerozę wyborców.
Warto pamiętać, co Prezes mówił po przegranych wyborach parlamentarnych: "IV RP to nie jest idea na jeden sezon, nie na jedną kadencję. Ta idea lepszej, sprawiedliwszej Polski pozostaje żywa".
"IV Rzeczpospolita tak czy owak wróci. Kraj skonstruowany na podobieństwo III RP nie ma żadnych szans rozwoju".

Oraz:
"Wszyscy dziennikarze pracujący dla niepolskich właścicieli powinni stosować pewien zakres samokontroli. (...) chodzi przede wszystkim o media niemieckie".

"Tych moherów jest w Polsce dużo więcej, niż się sądzi. To są ludzie, którzy są przywiązani do polskiego państwa i polskości. Nie ukrywam, że my na nich stawiamy, to zdecydowanie nasz elektorat. Każdy głos przyjmiemy z radością, ale uważamy, że podstawą budowy porządnego polskiego państwa są właśnie ci ludzie".

Po likwidacji WSI: „nie spodziewałem się, że żyliśmy naprawdę w Ubekistanie".
"Lista wszystkich agentów powinna być ujawniona. To warunek porządku moralnego w Polsce i poważny element uporządkowania spraw w życiu publicznym i gospodarczym". "Natomiast ujawnienie wszystkich materiałów, dotyczących wszystkich obywateli, to jest przedsięwzięcie co najmniej wielce ryzykowne".

Czy JK nadal uważa, że to komuniści promowali Lecha Wałęsę na urząd prezydencki ?

I tak dalej, i tym podobne.
Pamiętajmy, że otoczenie, które stworzył JK to ci sami pełni nienawiści ludzie, którzy spowodowali, że w powszechnej opinii PiS stał się partią bez przyszłości, opartą na jednym, nie do zastąpienia, samotnym człowieku.
Ale to było przed 10 kwietnia. Od tego czasu, część opinii publicznej się zradykalizowała, a niektórzy twierdza, że dopiero teraz doceniają działalność tandemu bliźniaków.
Oszaleli ?
Aby wykorzystać maksymalnie społeczne współczucie, Jarosław K. unika mediów, a jego pretorianie wytwarzają napięcie i oczekiwanie na pierwsze kampanijne słowa Wodza, które wkrótce padną.

Ja myślę, że w Pałacu potrzeba dzisiaj przywódcy uczciwego, zrównoważonego i NORMALNEGO, współpracującego nad wypracowaniem spójnej relacji: rząd – prezydent.
Z obecnych poważnych kandydatów jedynie Komorowski budzi szacunek, sympatię i nadzieję.

A nie agresywnego zakompleksionego fanatyka, który walkę z rządem uczynił już dawno swoim posłannictwem.

Charyzma jest dobra na salonach.