Sensacja goni sensację ! Benedykt XVI udzielił wywiadu, w którym warunkowo dopuszcza stosowanie prezerwatyw ! Uff, co za ulga dla milionów chrześcijan ! Media zelektryzowane tym newsem przekazują opinie zszokowanych „konsumentów”. W większości B16 otrzymuje zachwycone komentarze.
I nie dziwota. Ktoś, kto spowiadał się latami z tego seryjnego grzechu i otrzymywał każdorazowo stosowną pokutę, może jednak poczuć się poszkodowanym. Czy w związku z tym przysługuje mu jakaś rekompensata od Kościoła za czas zmarnowany na mamrotaniu pokutnych litanii ?
Może jakiś odpust ?
Kościół jest nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Dużo gorzej miał przecież spalony na stosie w 1600 roku Giordano Bruno. Trzeba było czekać setki lat, aby go oficjalnie zrehabilitowano.
Co już jednak nie zrobiło wspomnianemu żadnej różnicy.
Zastanawiam się też dlaczego akurat teraz B16 wpadł na ten nowatorski pomysł.
Czy ktoś z jego bliskiego otoczenia (bo przecież nie on sam) w wyniku stosowania tej, nazwijmy to subtelnie, osłony organu, nabawił się ostrego kompleksu winy i wywołał empatię u szefa Kościoła ?
Czy też chodzi tu o zmniejszenie liczby poczęć kapłańskich ?
Bo o roli prezerwatyw w zapobieganiu rozprzestrzeniania się AIDS było wiadomo od bardzo dawna *.
A może najzwyczajniej w świecie Duch Święty podyktował wiekowemu przywódcy takie low-tech-owe rozwiązanie.
Co by nie powiedzieć, uważam, że trzeba z niego korzystać, bo nie wiadomo, czy następca nie wycofa się z tej deregulacji.
Nie bójmy się tego powiedzieć: B16 ze skostniałego ascetycznego starca zmienia się na naszych oczach w nowatorskiego kościelnego lidera XXI wieku. Nie wymagajmy od razu zniesienia celibatu i powołań niewiast do kapłaństwa. Nastąpi to w swoim czasie – za rok lub za 300 lat – ale nastąpi.
Czy nie jest to jednak arcybzdura, że dzisiejsza opinia starszego jegomościa z Watykanu, który z kobietami miał może jedynie śladowy kontakt, wstrząsnęła opinia publiczną na całym świecie ?
W jakim świetle stawia to ludzkość, która wierzy w nieomylność głowy Kościoła ?
I w to, że istnieje taki Ktoś, kto patrzy na każdego z nas z góry i notuje każde wykroczenie przeciwko każdemu z 10 przykazań, a gdy ich dokonamy, skaże nas na wieczne katusze w ogniu piekielnym.
Jednocześnie kochając nas bez granic...
Inna refleksja: Jeżeli jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo boże, to warto rozejrzeć się dookoła siebie. Co widzisz ? Zbrodnie (indywidualne i masowe), korupcja, narkomaństwo, pedofilia, chciwość, oszustwo itp. Podobieństwo boże ? Chyba jednak nie do końca.
Gdyby tak było, to Bóg zostałby za takie partactwo wyrzucony z roboty poza granicę wszechświata.
Tak w ogóle to myślę, że jest on na pewno facetem. Znając moją perfekcyjną żonę, nie wyobrażam sobie, aby kobieta była zdolna do takiej megafuszerki.
Patrząc więc na wspomnianą megafuszerkę, postanowiłem zamiast w Boga uwierzyć w słońce. Każdy kto mnie zna, wie jak bardzo kocham słońce. Najlepiej gra mi się w tenisa w samo południe w największy skwar.
I nikt mi teraz przynajmniej nie ściemnia o Tym tam na górze. Słońce widzę na własne oczy. Słońce daje życie, ciepło, rośliny kwitną, owoce dojrzewają, słońce wspaniale oświetla krajobrazy, odbija się w wodzie, pozwala mi robić piękne zdjęcia. Owszem, czasami powoduje raka skóry, ale przynajmniej nie ukrzyżuje i nie skarze na męki piekielne. Nie wyciąga od nikogo pieniędzy na tacę „co łaska”, nie każe śpiewać drętwych pieśni, ani maszerować z pielgrzymkami. Nie każe modlić się do siebie, tak jak Bóg. Pokornie, błagalnie. Modlić się o lepszą pracę, o bogatych mężów dla córek, o nowy samochód, o lepsze zarobki itd.
Przy okazji zauważmy też, że większość tych modlitw ma miejsce w niedziele – Jego dzień wolny od pracy.
(Może dlatego nie spełnia wszystkich naszych oczekiwań).
Wtedy, w niedziele właśnie, lecą w niebiosa falami modlitwy o cofnięcie się wód powodziowych, lub z kolei o deszcz, o szczęśliwe lądowanie we mgle na zagranicznym lotnisku, o pomyślny przebieg operacji trzustki brata, powiększenia biustu bratowej. Syna aresztowano za włamanie – modlitwa o łągodny wyrok, może uniewinnienie...
Z drugiej jednak strony Kościół głosi, że Bóg wie najlepiej co ci potrzeba.
A jeżeli akurat modlisz się o to co nie znajduje się w bożym zapisie co do ciebie ? I jeżeli Bóg nie spełni twoich oczekiwań i nie zrealizuje twoich postulatów ? Co wtedy ? Obrazisz się na Niego ? Nie, powiesz sobie pokornie: Bóg tak chciał.
No to po co się wogóle modliłeś ? Taka modlitwa to strata czasu i frustracja w jednym.
Na koniec przypomniałem sobie o moim znajomym, który zwierzył mi się ostatnio, że wracał szybko samochodem z Lublina do stolicy z żoną - on w stanie odzwierciedlającym 0,5 litra wypitego alkoholu. Żona (magister ekonomii z poczuciem humoru), która zawierała w swoim organizmie nieco mniejszą jego objętość, zwracała mu podczas jazdy wielokrotnie uwagę: Marek, jedziesz zygzakiem, przez co niepotrzebnie wydłużasz dystans do domu.
W takich momentach znajomy, zdając sobie sprawę ze swojej niepełnej sprawności umysłowej, żarliwie odmawiał raz po raz: Pod twoja obronę itd.
W konkluzji stwierdził, iż podróż wzmocniła go we wierze, gdyż oboje dojechali bezpiecznie do celu. I tak oto niewątpliwie naganna jazda po pijaku zbliżyła mojego znajomego do Pana... Widać tu jasno jak przebogata jest paleta forteli stosowanych przez Niego w celu zdobywania sobie popularności wśród kierowców.
Takie bliższe i dalsze refleksje przychodzą mi do głowy, gdy czytam o rzekomo epokowym przełomie zainicjowanym przez sympatycznego starszego pana na Watykanie w Roku Pańskim 2010.
_____________________________________________________________
* Mimo to w Kenii, biskupi katoliccy urządzali coroczne uroczyste palenie prezerwatyw w Nairobi, głosząc wszem wobec, iż prezerwatywy nie chronią przed zarażeniem – wbrew oficjalnej opinii WHO.
sobota, 27 listopada 2010
piątek, 26 listopada 2010
Biomed niekorzystny
Aura listopadowa skłania do picia kawy, alkoholu i do spotkań towarzyskich w celu poprawienia sobie samopoczucia. Również chwilami do refleksji na temat życia i zachowań ludzkich.
„W tym temacie” poczytałem sobie ostatnio historię firm Enron, Merrill Lynch oraz General Motors, również prasę amerykańską o obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej w bratnim USA. Zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo tylko coraz bardziej widzę dokonującą się we mnie erozję niegdyś gorących uczuć do tego pięknego kraju, który tak chętnie odwiedzam.
Podzielę się teraz z Tobą czytelniku kilkoma refleksjami.
Co się rzuca w oczy w USA, to fakt, że nie ma tam podziału na partie polityczne, zbliżonego do schematu europejskiego, czyli na lewicę i prawicę, wraz z odmianami tychże, czyli centrolewica, centroprawica itd. itp. Nie wspominając nawet o Samoobronie czy Prawie i Sprawiedliwości.
Ale w końcu ich państwowość istnieje około 800 lat krócej od naszej. Mają czas...
W USA są 2 główne partie polityczne, a społeczne podziały koncentrują się na linii: biedni i bogaci. Amerykanie mają od dziecka wpajane przez otoczenie i media, że najważniejszy w życiu jest sukces, który prowadzi do bogactwa. Jesteś bogaty ? Znaczy, że jesteś pracowity i Bóg ci sprzyja. Jesteś biedny ? Twój pieprzony los, leniu.
Sukces za wszelką cenę jest OK, bieda z powodu wieloletniej ciężkiej pracy jest tylko dowodem na bycie frajerem.
Wulgarne uproszczenie ? Tak, ale konieczne, żeby zrozumieć American Dream.
USA to kraj niezliczonych i krańcowych sprzeczności. Na ulicach widać ludzi najgrubszych i najchudszych jakich uda ci się zobaczyć. Jest tam niespotykany w Europie odsetek analfabetów, ale jest również najwięcej Noblistów. Kraj purytanów ale i największy sex-przemysł. Największe spożycie mięsa na świecie, ale i największa ilość wegetarian na 1000 mieszkańców.
Politycznie, społeczeństwo amerykańskie ślepo słucha swoich przywódców i na znak solidarności z nimi wywiesza na swoich domach flagi, ale ten symbol patriotyzmu nic nie znaczy. Bo większość nie zna swojej Konstytucji i nie żyje zgodnie z Kartą Praw.
USA to ojczyzna hiperkonsumeryzmu.
Kapitalizm amerykański już od dawna nie służy zaspokajaniu rzeczywistego zapotrzebowania ludzi na dobra materialne, ale głównie generowaniu rzekomego zapotrzebowania, czyli produkowaniu towarów, których tak naprawdę nikt nie potrzebuje.
Moralność i etyka to słowa całkowicie nie pasujące do tego systemu. (I to w narodzie z największą na świecie ilością „kaznodziejów” i megakościołów z audytoriami przekraczającymi 10.000 miejsc siedzących).
W wyniku panującej filozofii, kapitalizm w USA dąży do zinfantylizowania społeczeństwa, aby ślepo kupowało to czego nie potrzebuje. To co napędza gospodarkę, jest rzekomo eo ipso dobre dla obywatela. A nawet patriotyczne.
Rozrywka to tylko marketing. To już nie jak dawniej np. jazz – do słuchania i delektowania się, ale możliwość identyfikowania się z czyimś wizerunkiem, stylem ubierania się, noszenia się itd.
Wszystko po to aby promować i sprzedawać towar, jakim stała się rozrywka.
Jestem taki jakim samochodem jeżdżę, jakiej marki ubranie noszę, jakiej muzyki słucham, jaki napój piję, do jakiego klubu należę.
I w tym pejzażu mamy do czynienia z kolejną krańcowa sprzecznością w USA.
Freegan movement.
Ruch powstały jako protest przeciwko gwałceniu środowiska, konsumpcji ponad potrzeby własne, marnowaniu surowców, żywności itd. Wyznawcy tego ruchu, niekoniecznie bezdomni nędzarze, zbierają żywność z worków i kontenerów na śmiecie, często żywność nierozpakowaną, często na kilka dni przed upływem daty przydatności do spożycia, a wyrzucaną przez supermarkety.
Przeszukujący te kontenery sami często żyją dostatnio i w związku z tym nie mają żadnych kompleksów – nie robią tego z nędzy i głodu. Odwrotnie do prawdziwych nędzarzy, którzy nie chcą prowadzić życia nędzarzy. Freegan movement nie jest ruchem masowym, ale zdecydowanie zauważalnym, taki widoczny margines, który pokazuje, że nawet, a może szczególnie w USA są ludzie, którzy są świadomi bezsensownego marnowania dóbr, gdzie indziej tak bardzo potrzebnych, ale niedostępnych. Warto tu wspomnieć (dane za rok 2007), że w USA wyrzuca się rocznie ponad 200 kg pełnowartościowej żywności. Przeciętnie, w przeliczeniu na jednego obywatela.
A liczba ta dotyczy jedynie gospodarstw domowych.
„Freegani” protestują także przeciwko nadmiernemu zadłużenia się państwa, co ma potwierdzenie w indywidualnym zadłużaniu się poszczególnych obywateli. Przeciętny Amerykanin ma 10 kart kredytowych, ale też 20.000 dolarów „kartowego” zadłużenia ! Połowę ludności dzieli wysokość tylko jednej pensji przed utratą domu lub mieszkania !
Państwo pomaga finansowo bankom i wielkim koncernom, ale nie pomaga obywatelom znajdującym się na krawędzi egzystencji *.
Wielu członków warstwy średniej żyje obecnie w samochodach (nie mylić z przyczepami mieszkalnymi), bo stracili swe domy w wyniku kryzysu, do którego sami się przyczynili. Solidarność międzyludzka to mit. Empatia to obce słowo. Amerykanów nie obchodzą ich bliźni.
Kraj to niezmiernie bogaty, co widzi każdy przyjezdny, ale przez długie lata swojego istnienia nie zdolny do wypracowania systemu, który chociaż trochę wyrówna szanse startowe swoich obywateli. Młodzi ludzie żyjący na co dzień w dzielnicach biedy, w slumsach, mają nie tylko zerowe szanse na godziwą edukację, ale i niewielkie na przeżycie. Dlatego łącza się w gangi, jedyne społeczności w których próbują się realizować.
Przeciętny obywatel i jego reprezentanci w rządzie akceptują bezdomność i niski stan oświaty, mając możliwości i środki do prawie natychmiastowej naprawy tej sytuacji.
Wydają więcej na swoje pieski i kotki niż na bezdomnych **.
Konsumencki kapitalizm podcina demokratyczne podstawy państwa. Państwo USA mówi: jesteś konsumentem, kupujesz, więc jesteś prawdziwym obywatelem. Głosuj za Ameryką dolarami wydawanymi na rynku.
To BZDURA !
Demokracja to zbiorowe podejmowanie decyzji. Jako konsument mówię: Chce kupić. Ale jako świadomy obywatel: Nasza społeczność ma następujące potrzeby:..
To dwa zupełnie różne podejścia.
Od 30-40 lat wyznawana powszechnie mantra to: Rynek jest najlepszym regulatorem, rynek załatwi wszystkie problemy, niech tylko państwo się nie wtrąca, bo jedynie konsumenci dokonują słusznych wyborów.
W proteście przeciwko tej mantrze „Freegani” podejmują popularne akcje protestacyjne pikietując centra zakupowe: „Stop Shopping ! Co by tutaj kupił Jezus ?”
Cel: zmiana konsumenta w świadomego swych wyborów obywatela.
„Freegani” pytają : Ile jeszcze czasu upłynie zanim współobywatele się obudzą i rozpoczną przebudowę swojego systemu wartości ?
Warto pamiętać, że ponad 5% obywateli USA choruje na tzw. shopping addiction, czyli ostrą zakupomanię.
Ilu ludzi musi jeszcze umrzeć, ile dramatów osobistych rozegrać, żeby Amerykanie zrozumieli, że wyznają na codzień idiotyczne zasady, które od lat sprawiają, że ich system który uważają za najlepszy na świecie, jest beznadziejny ?
Mocarstwo USA to tylko pewna odmiana republiki bananowej, która konsekwentnie konserwuje rażące nierówności, stałą nędzę wielkich ilości obywateli i prywatyzację wojen.
Czy Obama coś z tym zrobi ?
Przypuszczam, że wątpię.
__________________________________________________________
* W roku 2007 centralny bank FED udzielił zagranicznym bankom: Barclays, Royal Bank of Scotland, Societe General, Dresdner Bank, Bayerische Landesbank, Dexia, Korean Development Bank darmowych kredytów na sumę 3 bilionów dolarów. Trzeba przyznać, że gdyby ich nie udzielił doszłoby do ruiny finansów w skali światowej. Ale prawdą tez jest, że kredyty na łączną sumę 1 bln. dolarów udzielone zostały ze śmieciowym zabezpieczeniem, co stawia strategię FEDu dysponującego pieniędzmi amerykańskich podatników pod wielkim znakiem zapytania.
** Na co m.in. przeznaczają pieniądze podatników wybieralni reprezentanci tego narodu ?
Na przykład, bez wahania i wbrew ONZ, na bezsensowną wojnę w Iraku, która pochłonęła już ponad 740.000.000.000 „zielonych”. A ta w Afganistanie ponad 350.000.000.000.
Czy obywatel-podatnik USA coś na tym zyskał ? Obywatel nie, (zginęło ich w tych wojnach już 5740) ale właściciele koncernów zbrojeniowych i zaopatrzeniowych jak najbardziej.
A zaopatrzenie to głównie Halliburton (i jego firmy-córki), na którego czele stał były wice prezydent Dick Cheney. W imię demokracji i humanizmu toczone są wojny z powodów czysto ekonomicznych – czyli z chęci zysku niewielkiej ilości wielkich korporacji. Przegranymi są zawsze „masy pracujące” po obu stronach konfliktów zbrojnych.
„W tym temacie” poczytałem sobie ostatnio historię firm Enron, Merrill Lynch oraz General Motors, również prasę amerykańską o obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej w bratnim USA. Zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo tylko coraz bardziej widzę dokonującą się we mnie erozję niegdyś gorących uczuć do tego pięknego kraju, który tak chętnie odwiedzam.
Podzielę się teraz z Tobą czytelniku kilkoma refleksjami.
Co się rzuca w oczy w USA, to fakt, że nie ma tam podziału na partie polityczne, zbliżonego do schematu europejskiego, czyli na lewicę i prawicę, wraz z odmianami tychże, czyli centrolewica, centroprawica itd. itp. Nie wspominając nawet o Samoobronie czy Prawie i Sprawiedliwości.
Ale w końcu ich państwowość istnieje około 800 lat krócej od naszej. Mają czas...
W USA są 2 główne partie polityczne, a społeczne podziały koncentrują się na linii: biedni i bogaci. Amerykanie mają od dziecka wpajane przez otoczenie i media, że najważniejszy w życiu jest sukces, który prowadzi do bogactwa. Jesteś bogaty ? Znaczy, że jesteś pracowity i Bóg ci sprzyja. Jesteś biedny ? Twój pieprzony los, leniu.
Sukces za wszelką cenę jest OK, bieda z powodu wieloletniej ciężkiej pracy jest tylko dowodem na bycie frajerem.
Wulgarne uproszczenie ? Tak, ale konieczne, żeby zrozumieć American Dream.
USA to kraj niezliczonych i krańcowych sprzeczności. Na ulicach widać ludzi najgrubszych i najchudszych jakich uda ci się zobaczyć. Jest tam niespotykany w Europie odsetek analfabetów, ale jest również najwięcej Noblistów. Kraj purytanów ale i największy sex-przemysł. Największe spożycie mięsa na świecie, ale i największa ilość wegetarian na 1000 mieszkańców.
Politycznie, społeczeństwo amerykańskie ślepo słucha swoich przywódców i na znak solidarności z nimi wywiesza na swoich domach flagi, ale ten symbol patriotyzmu nic nie znaczy. Bo większość nie zna swojej Konstytucji i nie żyje zgodnie z Kartą Praw.
USA to ojczyzna hiperkonsumeryzmu.
Kapitalizm amerykański już od dawna nie służy zaspokajaniu rzeczywistego zapotrzebowania ludzi na dobra materialne, ale głównie generowaniu rzekomego zapotrzebowania, czyli produkowaniu towarów, których tak naprawdę nikt nie potrzebuje.
Moralność i etyka to słowa całkowicie nie pasujące do tego systemu. (I to w narodzie z największą na świecie ilością „kaznodziejów” i megakościołów z audytoriami przekraczającymi 10.000 miejsc siedzących).
W wyniku panującej filozofii, kapitalizm w USA dąży do zinfantylizowania społeczeństwa, aby ślepo kupowało to czego nie potrzebuje. To co napędza gospodarkę, jest rzekomo eo ipso dobre dla obywatela. A nawet patriotyczne.
Rozrywka to tylko marketing. To już nie jak dawniej np. jazz – do słuchania i delektowania się, ale możliwość identyfikowania się z czyimś wizerunkiem, stylem ubierania się, noszenia się itd.
Wszystko po to aby promować i sprzedawać towar, jakim stała się rozrywka.
Jestem taki jakim samochodem jeżdżę, jakiej marki ubranie noszę, jakiej muzyki słucham, jaki napój piję, do jakiego klubu należę.
I w tym pejzażu mamy do czynienia z kolejną krańcowa sprzecznością w USA.
Freegan movement.
Ruch powstały jako protest przeciwko gwałceniu środowiska, konsumpcji ponad potrzeby własne, marnowaniu surowców, żywności itd. Wyznawcy tego ruchu, niekoniecznie bezdomni nędzarze, zbierają żywność z worków i kontenerów na śmiecie, często żywność nierozpakowaną, często na kilka dni przed upływem daty przydatności do spożycia, a wyrzucaną przez supermarkety.
Przeszukujący te kontenery sami często żyją dostatnio i w związku z tym nie mają żadnych kompleksów – nie robią tego z nędzy i głodu. Odwrotnie do prawdziwych nędzarzy, którzy nie chcą prowadzić życia nędzarzy. Freegan movement nie jest ruchem masowym, ale zdecydowanie zauważalnym, taki widoczny margines, który pokazuje, że nawet, a może szczególnie w USA są ludzie, którzy są świadomi bezsensownego marnowania dóbr, gdzie indziej tak bardzo potrzebnych, ale niedostępnych. Warto tu wspomnieć (dane za rok 2007), że w USA wyrzuca się rocznie ponad 200 kg pełnowartościowej żywności. Przeciętnie, w przeliczeniu na jednego obywatela.
A liczba ta dotyczy jedynie gospodarstw domowych.
„Freegani” protestują także przeciwko nadmiernemu zadłużenia się państwa, co ma potwierdzenie w indywidualnym zadłużaniu się poszczególnych obywateli. Przeciętny Amerykanin ma 10 kart kredytowych, ale też 20.000 dolarów „kartowego” zadłużenia ! Połowę ludności dzieli wysokość tylko jednej pensji przed utratą domu lub mieszkania !
Państwo pomaga finansowo bankom i wielkim koncernom, ale nie pomaga obywatelom znajdującym się na krawędzi egzystencji *.
Wielu członków warstwy średniej żyje obecnie w samochodach (nie mylić z przyczepami mieszkalnymi), bo stracili swe domy w wyniku kryzysu, do którego sami się przyczynili. Solidarność międzyludzka to mit. Empatia to obce słowo. Amerykanów nie obchodzą ich bliźni.
Kraj to niezmiernie bogaty, co widzi każdy przyjezdny, ale przez długie lata swojego istnienia nie zdolny do wypracowania systemu, który chociaż trochę wyrówna szanse startowe swoich obywateli. Młodzi ludzie żyjący na co dzień w dzielnicach biedy, w slumsach, mają nie tylko zerowe szanse na godziwą edukację, ale i niewielkie na przeżycie. Dlatego łącza się w gangi, jedyne społeczności w których próbują się realizować.
Przeciętny obywatel i jego reprezentanci w rządzie akceptują bezdomność i niski stan oświaty, mając możliwości i środki do prawie natychmiastowej naprawy tej sytuacji.
Wydają więcej na swoje pieski i kotki niż na bezdomnych **.
Konsumencki kapitalizm podcina demokratyczne podstawy państwa. Państwo USA mówi: jesteś konsumentem, kupujesz, więc jesteś prawdziwym obywatelem. Głosuj za Ameryką dolarami wydawanymi na rynku.
To BZDURA !
Demokracja to zbiorowe podejmowanie decyzji. Jako konsument mówię: Chce kupić. Ale jako świadomy obywatel: Nasza społeczność ma następujące potrzeby:..
To dwa zupełnie różne podejścia.
Od 30-40 lat wyznawana powszechnie mantra to: Rynek jest najlepszym regulatorem, rynek załatwi wszystkie problemy, niech tylko państwo się nie wtrąca, bo jedynie konsumenci dokonują słusznych wyborów.
W proteście przeciwko tej mantrze „Freegani” podejmują popularne akcje protestacyjne pikietując centra zakupowe: „Stop Shopping ! Co by tutaj kupił Jezus ?”
Cel: zmiana konsumenta w świadomego swych wyborów obywatela.
„Freegani” pytają : Ile jeszcze czasu upłynie zanim współobywatele się obudzą i rozpoczną przebudowę swojego systemu wartości ?
Warto pamiętać, że ponad 5% obywateli USA choruje na tzw. shopping addiction, czyli ostrą zakupomanię.
Ilu ludzi musi jeszcze umrzeć, ile dramatów osobistych rozegrać, żeby Amerykanie zrozumieli, że wyznają na codzień idiotyczne zasady, które od lat sprawiają, że ich system który uważają za najlepszy na świecie, jest beznadziejny ?
Mocarstwo USA to tylko pewna odmiana republiki bananowej, która konsekwentnie konserwuje rażące nierówności, stałą nędzę wielkich ilości obywateli i prywatyzację wojen.
Czy Obama coś z tym zrobi ?
Przypuszczam, że wątpię.
__________________________________________________________
* W roku 2007 centralny bank FED udzielił zagranicznym bankom: Barclays, Royal Bank of Scotland, Societe General, Dresdner Bank, Bayerische Landesbank, Dexia, Korean Development Bank darmowych kredytów na sumę 3 bilionów dolarów. Trzeba przyznać, że gdyby ich nie udzielił doszłoby do ruiny finansów w skali światowej. Ale prawdą tez jest, że kredyty na łączną sumę 1 bln. dolarów udzielone zostały ze śmieciowym zabezpieczeniem, co stawia strategię FEDu dysponującego pieniędzmi amerykańskich podatników pod wielkim znakiem zapytania.
** Na co m.in. przeznaczają pieniądze podatników wybieralni reprezentanci tego narodu ?
Na przykład, bez wahania i wbrew ONZ, na bezsensowną wojnę w Iraku, która pochłonęła już ponad 740.000.000.000 „zielonych”. A ta w Afganistanie ponad 350.000.000.000.
Czy obywatel-podatnik USA coś na tym zyskał ? Obywatel nie, (zginęło ich w tych wojnach już 5740) ale właściciele koncernów zbrojeniowych i zaopatrzeniowych jak najbardziej.
A zaopatrzenie to głównie Halliburton (i jego firmy-córki), na którego czele stał były wice prezydent Dick Cheney. W imię demokracji i humanizmu toczone są wojny z powodów czysto ekonomicznych – czyli z chęci zysku niewielkiej ilości wielkich korporacji. Przegranymi są zawsze „masy pracujące” po obu stronach konfliktów zbrojnych.
piątek, 5 listopada 2010
Ekskomunika
Rzadko używany w naszych czasach obcy wyraz. Kiedyś potężny straszak na inaczej myślących i rozpowszechniających swoje poglądy w formie mówionej lub pisanej. Oznacza wyłączenie ze wspólnoty. Kościół straszy wierzących ekskomuniką za stosowanie metody „in vitro”, a Prezes PISu straszy albo dwustopniowo (najpierw zawieszenie w prawach członka – Elżbieta Jakubiak), albo subito, czyli od razu (Joanna Kluzik-Rostkowska) za wyrażanie choćby mikrosprzeciwów wobec aktualnej linii partii.
Obie instytucje: Kościół i PIS, nie wyrosły na glebie tolerancji ani, za przeproszeniem, demokracji.
Obie instytucje są skrajnie autorytarne i zgromadzone wokół nieomylnego szefa: jedna wirtualnego, druga całkiem konkretnego. Ta pierwsza dzisiaj straszy niedoszłych rodziców, którzy uparli sie na spłodzenie własnego dziecka tą nienową już metodą, druga zaś wyznająca nazistowską zasadę: „Fuehrer befehlt, wir folgen” karze ekskomuniką za najbłahsze słowa wyrażające zdolność do samodzielnego myślenia.
Obie instytucje, jakby co, głoszą potrzebę tolerancji. Nie wypada przecież w naszych czasach oficjalnie popierać zamordyzmu, palenia na stosie, dyktatury, rasizmu, wbijania na pal i paru innych głęboko ludzkich przywar i obyczajów.
Nie odnosi sie to jednak do tolerancji w/w instytucji w stosunku do niezależnie myślących.
I dlatego obie sympatyczne panie z PISu Biuro Polityczne (przepraszam, Komitet Polityczny) tej partii ekskomunikowało, chociaż do ostatniej chwili wyznawały gorące uczucia do Prezesa. Nadaremno !
Przypomnienie - kilku wysokich oficerów Wehrmachtu, członków spisku Stauffenberga na moment przed rozstrzelaniem krzyczało: Heil Hitler ! Tez nadaremno.
Teraz przyszłość polityczna tych dwu pań jest niepewna, bo inne partie wyrzucają im słusznie długoletnią wiernopoddańczość Prezesowi, co kładzie się cieniem na ich image, imidżu (co za koszmarne, ale popularne spolszczenie) lub, po polsku mówiąc, wizerunku.
A na wizerunek pani K. składa się nie tylko uśmiechnięta twarz i urok osobisty, ale najbardziej to, z kim przez długie lata była tak ściśle związana, komu była bezwzględnie podporządkowana i z kim wiązała swoje nadzieje na dalszą karierę polityczną. Częściowe opamiętanie przyszło dopiero wtedy, gdy dotarło do niej, że idol prowadzi partię do upadku, krytykuje jej myśl przewodnią kampanii prezydenckiej, usuwa ją w cień, a do tego faworyzuje innych.
Ta ekskomunika, tak mocno nagłaśniana przez media, z pewnością jednak nie wstrząśnie krajobrazem politycznym Polski.
Obie instytucje: Kościół i PIS, nie wyrosły na glebie tolerancji ani, za przeproszeniem, demokracji.
Obie instytucje są skrajnie autorytarne i zgromadzone wokół nieomylnego szefa: jedna wirtualnego, druga całkiem konkretnego. Ta pierwsza dzisiaj straszy niedoszłych rodziców, którzy uparli sie na spłodzenie własnego dziecka tą nienową już metodą, druga zaś wyznająca nazistowską zasadę: „Fuehrer befehlt, wir folgen” karze ekskomuniką za najbłahsze słowa wyrażające zdolność do samodzielnego myślenia.
Obie instytucje, jakby co, głoszą potrzebę tolerancji. Nie wypada przecież w naszych czasach oficjalnie popierać zamordyzmu, palenia na stosie, dyktatury, rasizmu, wbijania na pal i paru innych głęboko ludzkich przywar i obyczajów.
Nie odnosi sie to jednak do tolerancji w/w instytucji w stosunku do niezależnie myślących.
I dlatego obie sympatyczne panie z PISu Biuro Polityczne (przepraszam, Komitet Polityczny) tej partii ekskomunikowało, chociaż do ostatniej chwili wyznawały gorące uczucia do Prezesa. Nadaremno !
Przypomnienie - kilku wysokich oficerów Wehrmachtu, członków spisku Stauffenberga na moment przed rozstrzelaniem krzyczało: Heil Hitler ! Tez nadaremno.
Teraz przyszłość polityczna tych dwu pań jest niepewna, bo inne partie wyrzucają im słusznie długoletnią wiernopoddańczość Prezesowi, co kładzie się cieniem na ich image, imidżu (co za koszmarne, ale popularne spolszczenie) lub, po polsku mówiąc, wizerunku.
A na wizerunek pani K. składa się nie tylko uśmiechnięta twarz i urok osobisty, ale najbardziej to, z kim przez długie lata była tak ściśle związana, komu była bezwzględnie podporządkowana i z kim wiązała swoje nadzieje na dalszą karierę polityczną. Częściowe opamiętanie przyszło dopiero wtedy, gdy dotarło do niej, że idol prowadzi partię do upadku, krytykuje jej myśl przewodnią kampanii prezydenckiej, usuwa ją w cień, a do tego faworyzuje innych.
Ta ekskomunika, tak mocno nagłaśniana przez media, z pewnością jednak nie wstrząśnie krajobrazem politycznym Polski.
środa, 20 października 2010
Wszystko subito !
Jestem Polakiem. Polacy to podobno nieco dziwny naród. Jestem więc nieco dziwnym człowiekiem.
Jednak chyba dziwnym poniżej przeciętnej krajowej, bo nie mam w sobie tego temperamentu i niecierpliwości, który jest motorem działań około połowy moich rodaków.
Przykład pierwszy.
W czasie pogrzebu JP2 nie mogłem zrozumieć dlaczego tłum zgromadzony w Watykanie ma wypisane na transparentach „Santo subito”. Potem hasło to stało sie zawołaniem ogromnej części społeczeństwa, dążącej do beatyfikacji zmarłego papieża. Natychmiast. Chrzanić procedury.
Chrzanić nawet konstytucję apostolską Divinus perfectionis Magister promulgowaną przez samego JP2 25 stycznia Roku Pańskiego 1983. Santo subito Benedykcie XVI !
Trafiło jednak na skrupulatnego papieża Niemca (Ordnung muss sein) i trzeba wziąć na wstrzymanie.
Dlaczego tak nam śpieszno do Jego beatyfikacji ? Czasami wydaje się, że odbywa się tu jakiś wyścig z czasem. Że interes narodowy wymaga, aby już można było modlić się do Niego, tak jak do innych błogosławionych i świętych. Innymi słowy, im więcej polskich świętych, tym lepiej. Ale dla kogo lepiej ? I dlaczego ?
Czy nie można by - po prostu – w hołdzie wyżej wymienionemu, spróbować żyć nieco bardziej zgodnie z Dekalogiem ? Czy nie ucieszył by się On z tego bardziej, niż z tego, że ma tylu zagorzałych i niecierpliwych kibiców ?
Ta polska niecierpliwość daje się we znaki ostatnio coraz częściej.
Smoleńsk.
Katastrofa lotnicza tych rozmiarów jest zwykle wyjaśniana po 12-24 miesiącach. Czasami nigdy. A w Polsce partia polityczna reprezentująca ok. 30% ludności od 10 kwietnia świetnie wie kto ją, tak naprawdę, spowodował. Kto ponosi za nią odpowiedzialność moralną i nie tylko. Również kto ma krew na rękach. Chrzanić żmudne, precyzyjne i powolne dochodzenia prawdy ! Chrzanić prokuratorów !
Najlepiej domagać się zrezygnowania z władzy aktualnej władzy i zrobić miejsce dla „prawdziwych Polaków”. Subito !
Pomnik pod Pałacem Prezydenckim.
Zbudować go subito w tym miejscu, lub przynajmniej przysiąc, że w najkrótszym możliwie terminie zostanie zbudowany. I to nie jakiś skromny monumencik typu głaz lub tablica, ale wielki pomnik full wypas. Konserwatorowi zabytków negatywnie opiniującemu ten pomysł mówimy cytatem ze Zmarłego Przywódcy: „Spadaj dziadu !”
A jeżeli powyższe żądanie pomnika nie jest realizowane subito, Prezes partii „prawdziwych Polaków” bierze udział w agresywnych pochodach z pochodniami, zwanymi u sąsiadów Fakelzug.
Bogata tradycja. W latach 30-tych organizowane były aby pokazać siłę nazistów, którzy nazywali siebie „prawdziwymi Niemcami”. Również hasło: „Polsko, obudź się” nawiązuje do „Deutschland, erwache”. Podstawa intelektualna i taktyka obu partii to szerzenie nienawiści, pogłębianie podziałów, zaszczepianie poczucia zagrożenia niepodległego bytu, pokazanie siły. Realizacja tej taktyki musi opierać się na prostych przekazach, tak aby dotarła do mas. I to subito, bo wybory samorządowe za pasem.
Strzały w Łodzi.
Prawie natychmiast po tej zbrodni Prezes wie kto za nią odpowiada. To ci sami ludzie którzy teraz juz mają ręce aż po łokcie ubabrane we krwi (Smoleńsk + Łódź). Winny został znaleziony subito. To znaczy prawdziwy winny, czyli premier i prezydent oraz Palikot i Niesiołowski. To, według prezesa, grupa hańby narodowej. Proponowana Komisja Śledcza z przewodniczącym z PISu ma to udowodnić. Chrzanić wyniki obecnego dochodzenia. Chrzanić fakt, że łódzki zabójca to najprawdopodobniej świr.
Czy w związku z tymi trzema przykładami natychmiastowych rozwiązań, których żądają „prawdziwi Polacy” warto jeszcze odwoływać się symbolicznie do książki Marka Lane'a „Rush to judgement” * z roku 1966 ?
Nie sądzę, ponieważ powolne, systematyczne i dokładne dochodzenie prawdy i unikanie pochopnych rozwiązań to antytezy programowe Prezesa. Nie dały mu, jak stwierdził po wyborach prezydenckich, żadnych korzyści politycznych. Ale czy ta desperacka gra na „wszystko subito” jest dla niego korzystna ?
Widać wyraźnie, że spadające wyniki w sondażach pogłębiają jedynie stan jego desperacji.
Swoja drogą, to ciekawa koincydencja, że agresywni, despotyczni, radykalni i autokratyczni przywódcy-wodzowie mają zwykle nieuregulowane życie osobiste. Miejsce normalnych kontaktów z kobietami zajmuje im praca zawodowa, celem życia staje się idee fixe zrealizowania wizji społeczeństwa zgromadzonego wokół jednego przywódcy. Tego, który ma zawsze rację.
Nawet jeżeli jej nie ma. Szczególnie wtedy.
____________________________________________________
* "Rush to judgement" - książka na temat morderstwa prezydenta Johna Kennedy'ego, podważająca wyniki prac komisji Warrena. Wykazuje, że pospieszne osądy bywają błędne. Jest też dowodem na to, że powolne i skrupulatne gromadzenie faktów jest jedynym sposobem dojścia do prawdy.
Jednak chyba dziwnym poniżej przeciętnej krajowej, bo nie mam w sobie tego temperamentu i niecierpliwości, który jest motorem działań około połowy moich rodaków.
Przykład pierwszy.
W czasie pogrzebu JP2 nie mogłem zrozumieć dlaczego tłum zgromadzony w Watykanie ma wypisane na transparentach „Santo subito”. Potem hasło to stało sie zawołaniem ogromnej części społeczeństwa, dążącej do beatyfikacji zmarłego papieża. Natychmiast. Chrzanić procedury.
Chrzanić nawet konstytucję apostolską Divinus perfectionis Magister promulgowaną przez samego JP2 25 stycznia Roku Pańskiego 1983. Santo subito Benedykcie XVI !
Trafiło jednak na skrupulatnego papieża Niemca (Ordnung muss sein) i trzeba wziąć na wstrzymanie.
Dlaczego tak nam śpieszno do Jego beatyfikacji ? Czasami wydaje się, że odbywa się tu jakiś wyścig z czasem. Że interes narodowy wymaga, aby już można było modlić się do Niego, tak jak do innych błogosławionych i świętych. Innymi słowy, im więcej polskich świętych, tym lepiej. Ale dla kogo lepiej ? I dlaczego ?
Czy nie można by - po prostu – w hołdzie wyżej wymienionemu, spróbować żyć nieco bardziej zgodnie z Dekalogiem ? Czy nie ucieszył by się On z tego bardziej, niż z tego, że ma tylu zagorzałych i niecierpliwych kibiców ?
Ta polska niecierpliwość daje się we znaki ostatnio coraz częściej.
Smoleńsk.
Katastrofa lotnicza tych rozmiarów jest zwykle wyjaśniana po 12-24 miesiącach. Czasami nigdy. A w Polsce partia polityczna reprezentująca ok. 30% ludności od 10 kwietnia świetnie wie kto ją, tak naprawdę, spowodował. Kto ponosi za nią odpowiedzialność moralną i nie tylko. Również kto ma krew na rękach. Chrzanić żmudne, precyzyjne i powolne dochodzenia prawdy ! Chrzanić prokuratorów !
Najlepiej domagać się zrezygnowania z władzy aktualnej władzy i zrobić miejsce dla „prawdziwych Polaków”. Subito !
Pomnik pod Pałacem Prezydenckim.
Zbudować go subito w tym miejscu, lub przynajmniej przysiąc, że w najkrótszym możliwie terminie zostanie zbudowany. I to nie jakiś skromny monumencik typu głaz lub tablica, ale wielki pomnik full wypas. Konserwatorowi zabytków negatywnie opiniującemu ten pomysł mówimy cytatem ze Zmarłego Przywódcy: „Spadaj dziadu !”
A jeżeli powyższe żądanie pomnika nie jest realizowane subito, Prezes partii „prawdziwych Polaków” bierze udział w agresywnych pochodach z pochodniami, zwanymi u sąsiadów Fakelzug.
Bogata tradycja. W latach 30-tych organizowane były aby pokazać siłę nazistów, którzy nazywali siebie „prawdziwymi Niemcami”. Również hasło: „Polsko, obudź się” nawiązuje do „Deutschland, erwache”. Podstawa intelektualna i taktyka obu partii to szerzenie nienawiści, pogłębianie podziałów, zaszczepianie poczucia zagrożenia niepodległego bytu, pokazanie siły. Realizacja tej taktyki musi opierać się na prostych przekazach, tak aby dotarła do mas. I to subito, bo wybory samorządowe za pasem.
Strzały w Łodzi.
Prawie natychmiast po tej zbrodni Prezes wie kto za nią odpowiada. To ci sami ludzie którzy teraz juz mają ręce aż po łokcie ubabrane we krwi (Smoleńsk + Łódź). Winny został znaleziony subito. To znaczy prawdziwy winny, czyli premier i prezydent oraz Palikot i Niesiołowski. To, według prezesa, grupa hańby narodowej. Proponowana Komisja Śledcza z przewodniczącym z PISu ma to udowodnić. Chrzanić wyniki obecnego dochodzenia. Chrzanić fakt, że łódzki zabójca to najprawdopodobniej świr.
Czy w związku z tymi trzema przykładami natychmiastowych rozwiązań, których żądają „prawdziwi Polacy” warto jeszcze odwoływać się symbolicznie do książki Marka Lane'a „Rush to judgement” * z roku 1966 ?
Nie sądzę, ponieważ powolne, systematyczne i dokładne dochodzenie prawdy i unikanie pochopnych rozwiązań to antytezy programowe Prezesa. Nie dały mu, jak stwierdził po wyborach prezydenckich, żadnych korzyści politycznych. Ale czy ta desperacka gra na „wszystko subito” jest dla niego korzystna ?
Widać wyraźnie, że spadające wyniki w sondażach pogłębiają jedynie stan jego desperacji.
Swoja drogą, to ciekawa koincydencja, że agresywni, despotyczni, radykalni i autokratyczni przywódcy-wodzowie mają zwykle nieuregulowane życie osobiste. Miejsce normalnych kontaktów z kobietami zajmuje im praca zawodowa, celem życia staje się idee fixe zrealizowania wizji społeczeństwa zgromadzonego wokół jednego przywódcy. Tego, który ma zawsze rację.
Nawet jeżeli jej nie ma. Szczególnie wtedy.
____________________________________________________
* "Rush to judgement" - książka na temat morderstwa prezydenta Johna Kennedy'ego, podważająca wyniki prac komisji Warrena. Wykazuje, że pospieszne osądy bywają błędne. Jest też dowodem na to, że powolne i skrupulatne gromadzenie faktów jest jedynym sposobem dojścia do prawdy.
wtorek, 21 września 2010
Bzdety, bzdury i bełkoty czyli w oparach nonsensu
Porzekadło mówi: Gdy Pan Bóg chce ukarać człowieka, to najpierw mu rozum odbiera. Może nie zawsze to się sprawdza, ale w przypadku Prezesa jak najbardziej. W jednym z niedawnych wywiadów gniewnie gromi PO, gdyż posłowie tej partii rzekomo „podsiadają” miejsca w sejmowym barze szybkiej obsługi. I to mężczyźni – kobietom z PIS. A to chamy ! Gorsze, jak twierdzi, niż posłowie z Samoobrony (którzy byli, jak pamiętamy, wybranymi przez niego partnerami do rządzenia krajem).
Reprezentanci PISu jeden po drugim, rozwijają ten temat w kolejnych medialnych wypowiedziach. „Podsiadanie” staje się tematem dnia. Niektórzy z nich, także Europosłowie, używają poza „chamstwem”, również określenia „niebywały skandal”. Nikt z wypowiadających się, co prawda, tych pożałowania godnych incydentów nie widział, ale słyszał, że mówił o tym Prezes, więc dalejże komentować to niesłychane zachowanie partii wroga.
Słucham tego bełkotu i po raz kolejny szczypię się w policzek.
Czy to możliwe, żeby szef głównej partii opozycyjnej i jego najbliższe otoczenie zajmowało się takimi bzdetami ?
Czy dorośli ludzie, reprezentanci narodu, mogą zachowywać się jak nieletnie skarżypyty ze szkoły podstawowej i donosić na kolegów z innej klasy ? Jak widać, mogą.
W związku z tym poddaję Prezesowi kolejny temat do rozpętania nagonki: posłowie PO podcinają posłanki z PISu na śliskich korytarzach sejmowych. W wyniku czego jedna z posłanek poślizgnęła się i omal nie upadła. Kolejny „niebywały skandal”.
Kilka dni później Prezes ujawnia, że nasz kraj jest kondominium niemiecko-rosyjskim. Nie bacząc na to, że u nadwrażliwych i historycznie uczulonych obywateli może to wywołać chęć walki wyzwoleńczej przeciwko tym dwu cynicznym kryptozaborcom. Szaleńców mamy ci przecie dostatek. I chyba tylko dla nich przeznaczone są słowa złotoustego Prezesa.
Następnie Prezes zawiesza w prawach członka partii jedną ze swoich najwierniejszych wielbicielek, panią Jakubiak. Biedna kobieta jest w szoku, dzwoni do kolegów partyjnych, spotyka się z ich ostracyzmem (nie odbierają jej telefonów), dzwoni do męża, który na szczęście odbiera i udziela jej prawdziwego męskiego wsparcia w postaci konstruktywnej rady: „Bądź dzielna”. Zrozpaczona kobieta musi jeszcze stawić czoła własnej córce, która zadaje matce dramatyczne pytanie: „Mamo, dlaczego pan Jarek już cię nie lubi ?” - to cytaty z jej obszernego wywiadu w tabloidzie FAKT.
I co tu odpowiedzieć zaniepokojonemu dziecku, skoro pani Elżbieta dowiedziała się o decyzji szefa z mediów ? I tu ma miejsce szczęście w nieszczęściu – udaje się skatowanej psychicznie posłance umówić z samym szefem, w celu wyjaśnienia tej tak ważnej sprawy.
Spotkanie to trwa aż 2 godziny – (zapłaciłeś i za to mój czytelniku-podatniku). Miła blondynka wychodzi z niego z wypiekami na twarzy i uśmiechnięta. Uff, ulżyło rzeszy dziennikarzy, czekających pod salą. Jednak informacje udzielone przez panią J. są skąpe. „Spotkanie było miłe, ale powodów zawieszenia Prezes nie ujawnił”.
A to słodki sadysta. Niech kobieta kombinuje sama dalej o co tu biega.
Najnowsza arcybzdura pochodzi (jak nie, jak tak) znowu od Prezesa, który zakomunikował, że przegraną kampanię wyborczą zrobiły mu ładne buzie, czyli pani Kluzik-Rostkowska i pan Paweł Poncyliusz. Kazali mu oni rzekomo grać rolę miłego i łagodnego człowieka, który lubi ludzi, ma same ciepłe słowa dla starej kadry SLD, a w ogóle do lewicy odnosi się z sympatią, natomiast Rosjanie są naszymi braćmi.
Jako że bycie miłym i łagodnym człowiekiem jest tak obce Prezesowi, jak Hitlerowi miłosierdzie, taka metamorfoza, chociaż dokonana w zbożnym celu walki o fotel, musiała być bolesna dla ofiary tej przemiany. Prezes przyznaje się do brania bardzo silnych środków farmakologicznych (czytaj leków psychotropowych zmieniających osobowość), co umożliwiło mu czasowe przeobrażenie się w schemacie Dr Jekyll i Mr Hyde.
Ja widzę jednak całą tę sprawę z zupełnie innej strony. Uważam, że należałoby specjalnie wyróżnić lekarza, który zaordynował tak skuteczny zestaw leków, jaki podano Prezesowi. Przed tym lekarzem widzę wielką karierę. Nikt nie ma lepszych referencji od niego - przeobraził skutecznie samego Jarosława K. I to nie jego wina, że na tak krótki czas. Rozumiem, że po prostu chory odmówił dłuższego leczenia. A wiadomo, że stany chronicznej agresji nie mogą być wy- a nawet zaleczone w krótkim przedziale czasowym.
A tak na poważnie: wstydziłbyś się siwowłosy Prezesie wypowiadać publicznie takie bzdury.
Takimi i podobnymi bzdetami karmią media nasze skołatane już bez reszty społeczeństwo w przerwach między reportażami „na żywo” z pod krzyża.
Wkrótce jednak krzyż znika aby pojawić się w kaplicy Pałacu Prezydenckiego.
Kolejna fala protestów. Rozdygotana z płonącymi zmysłową czerwienią policzkami, urocza posłanka Kempa wieszczy w wywiadzie TV: „to już jest początek końca Platformy Obywatelskiej”.
Prezes jest bardziej konkretny i kategoryczny. Nawołuje czołówkę PO, z prezydentem i premierem na czele, do podania się natychmiast do dymisji i do całkowitego odejścia z polityki. Nie dość, że mają krew na rękach (Smoleńsk), to jeszcze usunęli krzyż i postawili metalowe bariery.
Znajomy dziennikarz z Niemiec powiedział mi zaniepokojony, że to wszystko brzmi jak nawoływanie do puczu, w następstwie którego PIS zamierza przejąć władzę. Uspokajałem go jak mogłem, chociaż nie do końca skutecznie.
Mnie tak naprawdę dziwi nie to, że sfrustrowany Prezes Specjalnej Troski wyplata swoje kolejne agresywne bzdury, ale to, że jego ludzie tak bezkrytycznie i niewolniczo uzasadniają je w mediach, a tych kilkoro, którzy zaledwie zaakcentują nieśmiało swoje mikrosprzeciwy w obliczu spadających słupków popularności partii, wycofuje się z nich szybko rakiem, skarceni natychmiast przez Wielkiego Przywódcę. Przywodzi to na myśl niemieckie hasło z lat 30-tych poprzedniego stulecia: „Fuehrer befehlt, wir folgen”.
Ledwo nastąpiła krótka przerwa w bełkotach PISowców, a już inna grupa „prawdziwych Polaków” zaczęła domagać się intronizacji Jezusa Chrystusa (JC) na tron Polski. I podobnie, jak to było z Matką Boską (MB) Królową Polski, bez konsultacji z zainteresowanym. Ten trend do uczynienia z Ojczyzny wirtualnej megamonarchii (król i królowa panujący równocześnie), rodzi jednak pewne pytania.
Jak interpretować ma lud Boży to żądanie ?
Czy to znaczy że kobieta za słabo starała się o dobrobyt rodaków ? *
Czy dlatego lepiej powierzyć los Najjaśniejszej facetowi ?
Czy też Oni razem (MB + JC wespół w zespół) będą skuteczniejsi ?
I w czym skuteczniejsi, bo rozumiem, że dążeniu do intronizacji JC towarzyszą określone oczekiwania ?
Czy oznacza to, że Polska gospodarka mogłaby ewentualnie liczyć na tzw. free ride z Nieba ?
Gdyby tak było, to ja jestem za szybką intronizacją.
Jednak póki co, może lepiej wyrwać się z tych oparów nonsensu polit-religijnego i popracować w jesiennym spokoju dla zwiększenia PKB ? Zanim Prezes, jego pretorianie i jego sojusznicy monarchiści nie wyskoczą z kolejnymi bzdurami, bzdetami i bełkotem.
____________________________________________________________
* Wygląda na to, że tak. Świadczy o tym dobitnie ostatni marsz „Rycerzy Chrystusa” przez Lublin. Można domniemywać, że tegoroczne 3 fale powodziowe oraz katastrofa smoleńska ostatecznie zachwiały ślepą wiarę w skuteczność MB. Co prawda nadal obowiązuje stale powtarzana mantra: „Bóg tak chciał”, ale widocznie w narodzie cierpliwość znoszenia dopustów bożych przekroczyła w tym Roku Pańskim granice tolerancji na niefrasobliwość Patronki.
Reprezentanci PISu jeden po drugim, rozwijają ten temat w kolejnych medialnych wypowiedziach. „Podsiadanie” staje się tematem dnia. Niektórzy z nich, także Europosłowie, używają poza „chamstwem”, również określenia „niebywały skandal”. Nikt z wypowiadających się, co prawda, tych pożałowania godnych incydentów nie widział, ale słyszał, że mówił o tym Prezes, więc dalejże komentować to niesłychane zachowanie partii wroga.
Słucham tego bełkotu i po raz kolejny szczypię się w policzek.
Czy to możliwe, żeby szef głównej partii opozycyjnej i jego najbliższe otoczenie zajmowało się takimi bzdetami ?
Czy dorośli ludzie, reprezentanci narodu, mogą zachowywać się jak nieletnie skarżypyty ze szkoły podstawowej i donosić na kolegów z innej klasy ? Jak widać, mogą.
W związku z tym poddaję Prezesowi kolejny temat do rozpętania nagonki: posłowie PO podcinają posłanki z PISu na śliskich korytarzach sejmowych. W wyniku czego jedna z posłanek poślizgnęła się i omal nie upadła. Kolejny „niebywały skandal”.
Kilka dni później Prezes ujawnia, że nasz kraj jest kondominium niemiecko-rosyjskim. Nie bacząc na to, że u nadwrażliwych i historycznie uczulonych obywateli może to wywołać chęć walki wyzwoleńczej przeciwko tym dwu cynicznym kryptozaborcom. Szaleńców mamy ci przecie dostatek. I chyba tylko dla nich przeznaczone są słowa złotoustego Prezesa.
Następnie Prezes zawiesza w prawach członka partii jedną ze swoich najwierniejszych wielbicielek, panią Jakubiak. Biedna kobieta jest w szoku, dzwoni do kolegów partyjnych, spotyka się z ich ostracyzmem (nie odbierają jej telefonów), dzwoni do męża, który na szczęście odbiera i udziela jej prawdziwego męskiego wsparcia w postaci konstruktywnej rady: „Bądź dzielna”. Zrozpaczona kobieta musi jeszcze stawić czoła własnej córce, która zadaje matce dramatyczne pytanie: „Mamo, dlaczego pan Jarek już cię nie lubi ?” - to cytaty z jej obszernego wywiadu w tabloidzie FAKT.
I co tu odpowiedzieć zaniepokojonemu dziecku, skoro pani Elżbieta dowiedziała się o decyzji szefa z mediów ? I tu ma miejsce szczęście w nieszczęściu – udaje się skatowanej psychicznie posłance umówić z samym szefem, w celu wyjaśnienia tej tak ważnej sprawy.
Spotkanie to trwa aż 2 godziny – (zapłaciłeś i za to mój czytelniku-podatniku). Miła blondynka wychodzi z niego z wypiekami na twarzy i uśmiechnięta. Uff, ulżyło rzeszy dziennikarzy, czekających pod salą. Jednak informacje udzielone przez panią J. są skąpe. „Spotkanie było miłe, ale powodów zawieszenia Prezes nie ujawnił”.
A to słodki sadysta. Niech kobieta kombinuje sama dalej o co tu biega.
Najnowsza arcybzdura pochodzi (jak nie, jak tak) znowu od Prezesa, który zakomunikował, że przegraną kampanię wyborczą zrobiły mu ładne buzie, czyli pani Kluzik-Rostkowska i pan Paweł Poncyliusz. Kazali mu oni rzekomo grać rolę miłego i łagodnego człowieka, który lubi ludzi, ma same ciepłe słowa dla starej kadry SLD, a w ogóle do lewicy odnosi się z sympatią, natomiast Rosjanie są naszymi braćmi.
Jako że bycie miłym i łagodnym człowiekiem jest tak obce Prezesowi, jak Hitlerowi miłosierdzie, taka metamorfoza, chociaż dokonana w zbożnym celu walki o fotel, musiała być bolesna dla ofiary tej przemiany. Prezes przyznaje się do brania bardzo silnych środków farmakologicznych (czytaj leków psychotropowych zmieniających osobowość), co umożliwiło mu czasowe przeobrażenie się w schemacie Dr Jekyll i Mr Hyde.
Ja widzę jednak całą tę sprawę z zupełnie innej strony. Uważam, że należałoby specjalnie wyróżnić lekarza, który zaordynował tak skuteczny zestaw leków, jaki podano Prezesowi. Przed tym lekarzem widzę wielką karierę. Nikt nie ma lepszych referencji od niego - przeobraził skutecznie samego Jarosława K. I to nie jego wina, że na tak krótki czas. Rozumiem, że po prostu chory odmówił dłuższego leczenia. A wiadomo, że stany chronicznej agresji nie mogą być wy- a nawet zaleczone w krótkim przedziale czasowym.
A tak na poważnie: wstydziłbyś się siwowłosy Prezesie wypowiadać publicznie takie bzdury.
Takimi i podobnymi bzdetami karmią media nasze skołatane już bez reszty społeczeństwo w przerwach między reportażami „na żywo” z pod krzyża.
Wkrótce jednak krzyż znika aby pojawić się w kaplicy Pałacu Prezydenckiego.
Kolejna fala protestów. Rozdygotana z płonącymi zmysłową czerwienią policzkami, urocza posłanka Kempa wieszczy w wywiadzie TV: „to już jest początek końca Platformy Obywatelskiej”.
Prezes jest bardziej konkretny i kategoryczny. Nawołuje czołówkę PO, z prezydentem i premierem na czele, do podania się natychmiast do dymisji i do całkowitego odejścia z polityki. Nie dość, że mają krew na rękach (Smoleńsk), to jeszcze usunęli krzyż i postawili metalowe bariery.
Znajomy dziennikarz z Niemiec powiedział mi zaniepokojony, że to wszystko brzmi jak nawoływanie do puczu, w następstwie którego PIS zamierza przejąć władzę. Uspokajałem go jak mogłem, chociaż nie do końca skutecznie.
Mnie tak naprawdę dziwi nie to, że sfrustrowany Prezes Specjalnej Troski wyplata swoje kolejne agresywne bzdury, ale to, że jego ludzie tak bezkrytycznie i niewolniczo uzasadniają je w mediach, a tych kilkoro, którzy zaledwie zaakcentują nieśmiało swoje mikrosprzeciwy w obliczu spadających słupków popularności partii, wycofuje się z nich szybko rakiem, skarceni natychmiast przez Wielkiego Przywódcę. Przywodzi to na myśl niemieckie hasło z lat 30-tych poprzedniego stulecia: „Fuehrer befehlt, wir folgen”.
Ledwo nastąpiła krótka przerwa w bełkotach PISowców, a już inna grupa „prawdziwych Polaków” zaczęła domagać się intronizacji Jezusa Chrystusa (JC) na tron Polski. I podobnie, jak to było z Matką Boską (MB) Królową Polski, bez konsultacji z zainteresowanym. Ten trend do uczynienia z Ojczyzny wirtualnej megamonarchii (król i królowa panujący równocześnie), rodzi jednak pewne pytania.
Jak interpretować ma lud Boży to żądanie ?
Czy to znaczy że kobieta za słabo starała się o dobrobyt rodaków ? *
Czy dlatego lepiej powierzyć los Najjaśniejszej facetowi ?
Czy też Oni razem (MB + JC wespół w zespół) będą skuteczniejsi ?
I w czym skuteczniejsi, bo rozumiem, że dążeniu do intronizacji JC towarzyszą określone oczekiwania ?
Czy oznacza to, że Polska gospodarka mogłaby ewentualnie liczyć na tzw. free ride z Nieba ?
Gdyby tak było, to ja jestem za szybką intronizacją.
Jednak póki co, może lepiej wyrwać się z tych oparów nonsensu polit-religijnego i popracować w jesiennym spokoju dla zwiększenia PKB ? Zanim Prezes, jego pretorianie i jego sojusznicy monarchiści nie wyskoczą z kolejnymi bzdurami, bzdetami i bełkotem.
____________________________________________________________
* Wygląda na to, że tak. Świadczy o tym dobitnie ostatni marsz „Rycerzy Chrystusa” przez Lublin. Można domniemywać, że tegoroczne 3 fale powodziowe oraz katastrofa smoleńska ostatecznie zachwiały ślepą wiarę w skuteczność MB. Co prawda nadal obowiązuje stale powtarzana mantra: „Bóg tak chciał”, ale widocznie w narodzie cierpliwość znoszenia dopustów bożych przekroczyła w tym Roku Pańskim granice tolerancji na niefrasobliwość Patronki.
wtorek, 24 sierpnia 2010
Meczet pojednania w miejscu rzezi ?
Budowa świątyni stanowiącej miejsce kultu religijnego nie jest żadnym ewenementem w dziejach ludzkości. Obie największe religie, Islam i Chrześcijaństwo mają tysiące takich przybytków na całym świecie. Ewenementem staje się dopiero budowa świątyni w lokalizacji którą można by nazwać kontrowersyjną. I tak, gdyby w Rijadzie (Arabia Saudyjska) rozpoczęła się budowa kościoła katolickiego, to byłaby to sensacja w skali świata.
Spokojnie, żadna taka inwestycja nie jest planowana w najbliższych latach.
Natomiast, pewną sensację stanowi planowana budowa nowego meczetu oraz centrum kultury islamskiej w bezpośredniej bliskości Ground Zero, miejsca w których stały wieżowce WTC, zburzone atakami fanatyków islamskich. I podobnie jak u nas w sprawie budowy warszawskiego meczetu, społeczeństwo amerykańskie jest podzielone na tych, którzy w imię tolerancji religijnej, popierają tę lokalizację i tych, a jest ich przytłaczająca większość, którzy z powodu tego ataku, a szczególnie stosunku tzw. ulicy arabskiej do tego barbarzyństwa, są oburzeni na społeczność islamską i imama Feisal Abdul Raufa, uważając że nie liczy się on w ogóle z wrażliwością nieislamskiej części nowojorczyków.
Propozycja, aby w tym miejscu pobudować ekumeniczne centrum modlitwy mahometan, żydów i chrześcijan, gdzie odbywałyby się nabożeństwa zgodnie rytuałami poszczególnych religii, a usługi społecznościowe oferowane byłyby przez poszczególne służby wyznaniowe, nie znalazła niestety poparcia u imama.
Feisal Abdul Rauf przedstawia się jako przyjaciel Izraela, oddany sprawie dialogu z Chrześcijanami i Żydami i jako ten imam, który zawsze potępiał rzeź znaną jako 9/11.
To akurat jest tzw. prawdą kwalifikowaną, czyli półprawdą, czyli jak to lubią mówić w TV, nie do końca prawdą.
Opinia publiczna w USA zapamiętała jego wypowiedź nagraną w 19 dni po tragedii dla programu CBS „60 minutes”: „Nie powiedziałbym, że Stany Zjednoczone zasłużyły na to, co się stało, ale polityka Stanów Zjednoczonych przyczyniła się do zbrodni, która miała miejsce”. To tak jakby powiedział: Trochę może i szkoda, że aż tyle było ofiar, ale w końcu coś podobnego do tej rzezi Ameryce się należało.
W Warszawie również powstaje nowy meczet i to też w miejscu mocno kontrowersyjnym.
Budowa ta, która już jest w toku została oprotestowana przez rodaków z kraju i z zagranicy. Dlaczego ?
Przeczytaj o tym na moim blogu z 11 kwietnia b.r.: Polacy. Islamofoby i rasiści ?
I obejrzyj:
http://www.youtube.com/watch?v=RxFzFIDbKpg&feature=player_embedded
http://www.answeringmuslims.com/
Spokojnie, żadna taka inwestycja nie jest planowana w najbliższych latach.
Natomiast, pewną sensację stanowi planowana budowa nowego meczetu oraz centrum kultury islamskiej w bezpośredniej bliskości Ground Zero, miejsca w których stały wieżowce WTC, zburzone atakami fanatyków islamskich. I podobnie jak u nas w sprawie budowy warszawskiego meczetu, społeczeństwo amerykańskie jest podzielone na tych, którzy w imię tolerancji religijnej, popierają tę lokalizację i tych, a jest ich przytłaczająca większość, którzy z powodu tego ataku, a szczególnie stosunku tzw. ulicy arabskiej do tego barbarzyństwa, są oburzeni na społeczność islamską i imama Feisal Abdul Raufa, uważając że nie liczy się on w ogóle z wrażliwością nieislamskiej części nowojorczyków.
Propozycja, aby w tym miejscu pobudować ekumeniczne centrum modlitwy mahometan, żydów i chrześcijan, gdzie odbywałyby się nabożeństwa zgodnie rytuałami poszczególnych religii, a usługi społecznościowe oferowane byłyby przez poszczególne służby wyznaniowe, nie znalazła niestety poparcia u imama.
Feisal Abdul Rauf przedstawia się jako przyjaciel Izraela, oddany sprawie dialogu z Chrześcijanami i Żydami i jako ten imam, który zawsze potępiał rzeź znaną jako 9/11.
To akurat jest tzw. prawdą kwalifikowaną, czyli półprawdą, czyli jak to lubią mówić w TV, nie do końca prawdą.
Opinia publiczna w USA zapamiętała jego wypowiedź nagraną w 19 dni po tragedii dla programu CBS „60 minutes”: „Nie powiedziałbym, że Stany Zjednoczone zasłużyły na to, co się stało, ale polityka Stanów Zjednoczonych przyczyniła się do zbrodni, która miała miejsce”. To tak jakby powiedział: Trochę może i szkoda, że aż tyle było ofiar, ale w końcu coś podobnego do tej rzezi Ameryce się należało.
W Warszawie również powstaje nowy meczet i to też w miejscu mocno kontrowersyjnym.
Budowa ta, która już jest w toku została oprotestowana przez rodaków z kraju i z zagranicy. Dlaczego ?
Przeczytaj o tym na moim blogu z 11 kwietnia b.r.: Polacy. Islamofoby i rasiści ?
I obejrzyj:
http://www.youtube.com/watch?v=RxFzFIDbKpg&feature=player_embedded
http://www.answeringmuslims.com/
USA - Przyjaźń Pomoc Przykład
Tytuł tego wpisu, od razu wyjaśniam, to parafraza hasła z czasów komuny. Wtedy zamiast USA był oczywiście ZSRR. Jako człowiek w tak zwanej sile wieku, przeszedłem drogę od ślepego uwielbienia Ameryki w czasach komunistycznych, do obecnej oceny, która nie jest już taka jednoznaczna, ale z pewnością istnieją pewne elementy w życiu tego wielkiego państwa, które u mnie, Polaka -Warszawiaka wywołują prawie bałwochwalcze jego uwielbienie.
Szczególnie gdy obserwuję przed- i powyborczy krajobraz polityczny i społeczny nad Wisłą.
I porównuję go z tym w USA.
Przypomnijmy sobie jak zażarta jest walka w Stanach o nominację na kandydata w ramach partii politycznych. Już dużo wcześniej zakładane są „teczki” na każdego potencjalnego rywala przez rywalizujące strony. Zbierane są skrzętnie wszelkie informacje, „haki”, które mogą posłużyć w dalszej kampanii w celu zohydzenia wizerunku przeciwnika. Wszystkie chwyty są dozwolone, pełna „wolnoamerykanka”. Bardzo duże znaczenie mają informacje o obyczajowych „wykroczeniach”, takich jak korzystanie z usług seksualnych, oczywiście pozamałżeńskich. Może kandydat uchodzący za wzór głowy rodziny, bije żonę, miał, nawet wiele lat temu, za sobą jakiś skandalik, może kiedyś był gejem, może jego firma, lub partia finansowała jego rozrywkowe eskapady, może syn lub córka są uzależnieni od dragów, lub alkoholu. Może wykorzystywał policję do wyszukiwania mu „dziewcząt” podczas poprzednich kampanii. Te i podobne informacje są na wagę złota przy walce o nominację partyjną. Oraz oczywiście w finalnej walce kandydatów partii do fotela.
Zwykle, w ramach obrzucania się błotem, jako mudslinger, czyli „obrzucacz błotem” występuje jakiś mało znany gościu, który wyraża swoje szczere oburzenie, że pewien obrzydliwy incydent miał miejsce w życiorysie kandydata, co rzekomo dyskwalifikuje go jako potencjalnego prezydenta.
Mile widziane przez rywali są oczywiście sympatyczne panie, które nagle przypomniały sobie o kandydacie, który kiedyś korzystając z okazji, nastawał skutecznie na ich cześć, realizując swoje posłannictwo biologiczne w ramach walki ze stresem.
W tym kontekście przykład „dziadka z Wehrmachtu” prezesa Tuska, to (chociaż nie z tych wyborów) jakby pieszczota posła Kurskiego – naszego czołowego polskiego „mudslingera” i Europosła w jednym. Chociaż z tego samego błotnistego sortu, co ten amerykański.
Do momentu wyboru prezydenta, w USA i Polsce obowiązują więc podobne standardy moralno-etyczne, polegające na zohydzaniu przeciwnej partii, przywódcy, czy kandydata. Czy to dobre standardy, czy złe – to kwestia subiektywnej oceny każdego z nas.
Fundamentalna różnica między naszymi krajami występuje dopiero w okresie powyborczym.
I tak, w USA przegrany kandydat po ogłoszeniu wyników, składa gratulacje prezydentowi-elektowi, dziękuje swojemu sztabowi i elektoratowi i jednym tchem wzywa wszystkich Amerykanów, a więc także swój elektorat do aktywnego wsparcia byłego rywala w imię jedności narodowej. Nawołuje zawsze do zjednoczenia się wszystkich obywateli wokół gwiaździstego sztandaru i lojalności wobec nowego prezydenta-elekta..
Parafrazując slogan kampanijny Jarosława K.: „Bo Ameryka jest najważniejsza”.
To jest też koniec obrzucania błotem człowieka, który w tym momencie stał się przyszłą głową państwa – Prezydentem Elektem.
To amerykański standard.
U nas po ogłoszeniu wyników Jarosław K. i jego pretorianie natychmiast przystąpili do bezpardonowej walki z legalnie wybranym prezydentem RP, (lekceważąc tym samym decyzje wyborcze 9 milionów głosujących Polaków), wykorzystując wszystko co nawinie się pod rękę. „Osiągniemy jedność, gdy pozbędziemy się wrogów” - to ich ideologia powyborcza.
A metody realizacji tej ideologii: eksploatować różnice poglądów obywateli, pogłębiać je, wprowadzać atmosferę zagrożenia suwerenności Polski. Nie wahać się przed nazywaniem przywódców kraju zdrajcami, sprzedawczykami, Żydami, liberałami, libertynami, Judaszami itd. Organizować prowokacje – tak jak w Ossowie, byle tylko zostało to nagłośnione medialnie. Głosić wszędzie hasła patriotyczne i obrony rzekomo zagrożonej religii.
Będąc, tradycyjnie już, skrajnie oportunistyczną partią (dawne sojusze z Samoobroną, LPRem), popierają wszystkich, którzy tylko wydadzą się być aktualnie w opozycji do PO i prezydenta, w myśl hasła: „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem”. Mogą to być również „krzyżowcy” - fanatycy, frustraci czy ludzie przegrani, których były prezydent „spieprzaj dziadu” potraktowałby z lekceważeniem. JK jednak, sam będąc przegranym frustratem, widzi w nich bratnie dusze w walce z rządem, w celu destabilizacji państwa, które jest „nie ich”.
Jestem pewien, że takie postępowanie Jarosława K., Melchior Wańkowicz nazwałby kundlizmem *. A PIS sektą polityczną z charyzmatycznym fuehrerem.
Jako, że od 1989 roku, moda na USA przyjęła się i ugruntowała u nas w tak wielu dziedzinach życia, warto aby politycy PISu skorzystali z przykładu patriotycznej powyborczej postawy liderów tej kolebki demokracji. W myśl tytułowego hasła tego wpisu: USA - Przyjaźń Pomoc Przykład.
Ale czy to w ogóle możliwe ?
__________________________________________________________
* dla młodzieży: Melchior Wańkowicz (1892-1974) ukuł w swoim czasie określenie kundlizmu. Kundlizm jest przeciwieństwem szlachetności. Jest zaprzeczeniem szczerości, autentyzmu, bezinteresowności. Można się skundlić, mówi porzekadło. Można, ale zawsze ze stratą. Stratą twarzy, wiarygodności, zaufania. Kundlizm występuje tam, gdzie przedkłada się własne interesy kosztem innych. Kosztem godności innych, ale też godności własnej.
Szczególnie gdy obserwuję przed- i powyborczy krajobraz polityczny i społeczny nad Wisłą.
I porównuję go z tym w USA.
Przypomnijmy sobie jak zażarta jest walka w Stanach o nominację na kandydata w ramach partii politycznych. Już dużo wcześniej zakładane są „teczki” na każdego potencjalnego rywala przez rywalizujące strony. Zbierane są skrzętnie wszelkie informacje, „haki”, które mogą posłużyć w dalszej kampanii w celu zohydzenia wizerunku przeciwnika. Wszystkie chwyty są dozwolone, pełna „wolnoamerykanka”. Bardzo duże znaczenie mają informacje o obyczajowych „wykroczeniach”, takich jak korzystanie z usług seksualnych, oczywiście pozamałżeńskich. Może kandydat uchodzący za wzór głowy rodziny, bije żonę, miał, nawet wiele lat temu, za sobą jakiś skandalik, może kiedyś był gejem, może jego firma, lub partia finansowała jego rozrywkowe eskapady, może syn lub córka są uzależnieni od dragów, lub alkoholu. Może wykorzystywał policję do wyszukiwania mu „dziewcząt” podczas poprzednich kampanii. Te i podobne informacje są na wagę złota przy walce o nominację partyjną. Oraz oczywiście w finalnej walce kandydatów partii do fotela.
Zwykle, w ramach obrzucania się błotem, jako mudslinger, czyli „obrzucacz błotem” występuje jakiś mało znany gościu, który wyraża swoje szczere oburzenie, że pewien obrzydliwy incydent miał miejsce w życiorysie kandydata, co rzekomo dyskwalifikuje go jako potencjalnego prezydenta.
Mile widziane przez rywali są oczywiście sympatyczne panie, które nagle przypomniały sobie o kandydacie, który kiedyś korzystając z okazji, nastawał skutecznie na ich cześć, realizując swoje posłannictwo biologiczne w ramach walki ze stresem.
W tym kontekście przykład „dziadka z Wehrmachtu” prezesa Tuska, to (chociaż nie z tych wyborów) jakby pieszczota posła Kurskiego – naszego czołowego polskiego „mudslingera” i Europosła w jednym. Chociaż z tego samego błotnistego sortu, co ten amerykański.
Do momentu wyboru prezydenta, w USA i Polsce obowiązują więc podobne standardy moralno-etyczne, polegające na zohydzaniu przeciwnej partii, przywódcy, czy kandydata. Czy to dobre standardy, czy złe – to kwestia subiektywnej oceny każdego z nas.
Fundamentalna różnica między naszymi krajami występuje dopiero w okresie powyborczym.
I tak, w USA przegrany kandydat po ogłoszeniu wyników, składa gratulacje prezydentowi-elektowi, dziękuje swojemu sztabowi i elektoratowi i jednym tchem wzywa wszystkich Amerykanów, a więc także swój elektorat do aktywnego wsparcia byłego rywala w imię jedności narodowej. Nawołuje zawsze do zjednoczenia się wszystkich obywateli wokół gwiaździstego sztandaru i lojalności wobec nowego prezydenta-elekta..
Parafrazując slogan kampanijny Jarosława K.: „Bo Ameryka jest najważniejsza”.
To jest też koniec obrzucania błotem człowieka, który w tym momencie stał się przyszłą głową państwa – Prezydentem Elektem.
To amerykański standard.
U nas po ogłoszeniu wyników Jarosław K. i jego pretorianie natychmiast przystąpili do bezpardonowej walki z legalnie wybranym prezydentem RP, (lekceważąc tym samym decyzje wyborcze 9 milionów głosujących Polaków), wykorzystując wszystko co nawinie się pod rękę. „Osiągniemy jedność, gdy pozbędziemy się wrogów” - to ich ideologia powyborcza.
A metody realizacji tej ideologii: eksploatować różnice poglądów obywateli, pogłębiać je, wprowadzać atmosferę zagrożenia suwerenności Polski. Nie wahać się przed nazywaniem przywódców kraju zdrajcami, sprzedawczykami, Żydami, liberałami, libertynami, Judaszami itd. Organizować prowokacje – tak jak w Ossowie, byle tylko zostało to nagłośnione medialnie. Głosić wszędzie hasła patriotyczne i obrony rzekomo zagrożonej religii.
Będąc, tradycyjnie już, skrajnie oportunistyczną partią (dawne sojusze z Samoobroną, LPRem), popierają wszystkich, którzy tylko wydadzą się być aktualnie w opozycji do PO i prezydenta, w myśl hasła: „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem”. Mogą to być również „krzyżowcy” - fanatycy, frustraci czy ludzie przegrani, których były prezydent „spieprzaj dziadu” potraktowałby z lekceważeniem. JK jednak, sam będąc przegranym frustratem, widzi w nich bratnie dusze w walce z rządem, w celu destabilizacji państwa, które jest „nie ich”.
Jestem pewien, że takie postępowanie Jarosława K., Melchior Wańkowicz nazwałby kundlizmem *. A PIS sektą polityczną z charyzmatycznym fuehrerem.
Jako, że od 1989 roku, moda na USA przyjęła się i ugruntowała u nas w tak wielu dziedzinach życia, warto aby politycy PISu skorzystali z przykładu patriotycznej powyborczej postawy liderów tej kolebki demokracji. W myśl tytułowego hasła tego wpisu: USA - Przyjaźń Pomoc Przykład.
Ale czy to w ogóle możliwe ?
__________________________________________________________
* dla młodzieży: Melchior Wańkowicz (1892-1974) ukuł w swoim czasie określenie kundlizmu. Kundlizm jest przeciwieństwem szlachetności. Jest zaprzeczeniem szczerości, autentyzmu, bezinteresowności. Można się skundlić, mówi porzekadło. Można, ale zawsze ze stratą. Stratą twarzy, wiarygodności, zaufania. Kundlizm występuje tam, gdzie przedkłada się własne interesy kosztem innych. Kosztem godności innych, ale też godności własnej.
czwartek, 12 sierpnia 2010
Liberum Veto 2010
Zaplanowaną i będącą wynikiem uprzedniego trójstronnego porozumienia uroczystość przeniesienia krzyża z pod Pałacu Prezydenckiego oglądała w telewizji lub na żywo większość tego szarpanego wydumanymi konfliktami narodu. Oraz turyści i korespondenci zagranicznych mediów.
Na ten temat wypowiedzieli się już posłowie, senatorowie, socjologowie i zawodowi komentatorzy.
Zobaczyliśmy głębokie podziały i mnóstwo adrenaliny towarzyszącej wygłaszanym opiniom.
Oto kolejny konflikt polityczno-religijny Polski początku XXI wieku. Dla „prawdziwych Polaków” Polska jest nadal państwem-niewolnikiem, tak jakby nadal istniał Wielki Brat, który wszystko widzi i wszystkim kieruje. Przez swoich lokalnych „polskojęzycznych” popleczników zorganizował sprytnie mega-zamach usuwając za pomocą jednego wypadku lotniczego dużą część elity politycznej naszego kraju. I kieruje obecnym śledztwem tak, aby niewygodne dla niego szczegóły nie wyszły na jaw.
Jako że ci poplecznicy hegemona są oczywiście żydokomuną, walczą też z symbolami naszej wiary ojców. Stąd mają alergiczny stosunek do przedpałacowego krzyża, tak jak dawniej mieli do Lecha Kaczyńskiego. Żyd Bronek Komorowski i potomek hitlerowców sprzedawczyk Donald Tusk wespół w zespół realizują politykę obcych państw. Takie i podobne opinie słyszałem osobiście, stojąc pod samym krzyżem przez niecałe 15 minut w słoneczny dzień 11 sierpnia Roku Pańskiego 2010.
W naszym codziennym życiu politycznym dużo łagodniejsze epitety skutkują pozwami o zniesławienie i naruszenie dóbr osobistych. A tu w bliskości 2 desek zbitych na krzyż, wolno bluzgać bezkarnie na demokratycznie wybranych przywódców, co oszołomom ślina na język przyniesie. (To lepsze niż poselski immunitet !).
Taki mniej więcej obraz sytuacji kreują „prawdziwi Polacy” czyli PIS i TV Trwam/Radio Maryja oraz wspierani przez te ośrodki destrukcji państwa, fanatycy ultranacjonal-religijni. I śpiewają pod krzyżem znaną pieśń z wymownym zakończeniem „... Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Logicznie więc biorąc jesteśmy nadal niewolnikami w służbie obcych hegemonów. Z tym, że dawniej był to Związek Radziecki, a obecnie to Moskwa i Bruksela.
Chociaż szaleństwo i absurd tego wszystkiego jest widoczny dla każdego normalnego człowieka, część społeczeństwa zachowuje się jak chory psychicznie, który widzi i słyszy to, co Ty czytelniku uważasz, że nie istnieje.
Trudno jednak pogodzić się z faktem, że ci chorzy mają mieć istotny wpływ na porządek publiczny w kraju. A tak właśnie jest - to widzieliśmy kilka dni temu przed Pałacem Prezydenckim.
Grupka szczególnie agresywnych fanatyków w liczbie poniżej 100 wygrała z policją i siłami porządkowymi w liczbie 1000 osób. Nie mówiąc juz o księżach, którzy pokornie słuchali wrzeszczących do nich przez megafony oszołomów nacjonal-religijnych.
W rezultacie mała grupka ludzi narzuciła swoją wolę przeważającej większości.
W naszej historii, w czasach złotej wolności, było już coś takiego jak Liberum Veto (wiek XVII-XVIII), co skutkowało zrywaniem sejmów jednym protestującym głosem.
Natomiast, jak widzieliśmy, na warszawskiej ulicy odmiana Liberum Veto funkcjonuje nadal i skutecznie rujnuje porządek publiczny. Tak jak przed wiekami pojedyncze osoby destabilizowały państwo, tak obecnie grupka fanatyków destabilizuje porządek publiczny obnażając tym samym słabość władz świeckich i kościelnych.
Trzeba nazwać rzecz po imieniu: Władzy i Kościołowi brakuje „jaj”, brakuje zdecydowania w działaniu i odwagi cywilnej. Kunktatorzy wzięli na przeczekanie i unikają jak ognia konfrontacji z siłami ciemnoty i fanatyzmu w nadziei, że wszystko się z czasem ułoży samo, więc po co się narażać na ewentualną krytykę.
Niechaj więc nadal setki policjantów (opłacanych z naszych podatków) zamiast zapewniać nam bezpieczeństwo w mieście i okolicach, stoją w upale przyglądając się sennie grupce oszołomów. A społeczeństwo niech otrzymuje codziennie klarowny sygnał: kto stanie obok zbitego z 2 desek krzyża, może opluwać demokratycznie wybranych przywódców państwa oraz reprezentantów Kościoła. I korzystać z pełnego immunitetu.
Państwo polskie krzyża, ani „krzyżowców” nie ruszy, bo się boi. Pytam: czego ?
Czy taki słaby rząd będzie miał odwagę przeprowadzać niezbędne, a mało popularne reformy gospodarcze ? Czy też z uwagi na ewentualną krytykę będzie kluczył w powodzi miałkich półśrodków. A co z jego polityką zagraniczną, jeżeli nie jest nawet w stanie zapewnić porządku na ulicy przed siedzibą wybranego w wolnych wyborach Prezydenta ?
Pamiętajmy, że sprytny przeciwnik, partner, kontrahent czy oponent w mgnieniu oka wyczuwa słabość drugiej strony. I eksploatuje ją ile się da. „Krzyżowcy” już dawno rozpoznali tę drugą stronę i pokazują mnie, Tobie i rządowi swój środkowy palec.
Czy nie nadszedł czas na zdecydowanie, stanowczość i działanie wybranych przywódców ?
A może po prostu to określenie do nich nie pasuje ?
Na ten temat wypowiedzieli się już posłowie, senatorowie, socjologowie i zawodowi komentatorzy.
Zobaczyliśmy głębokie podziały i mnóstwo adrenaliny towarzyszącej wygłaszanym opiniom.
Oto kolejny konflikt polityczno-religijny Polski początku XXI wieku. Dla „prawdziwych Polaków” Polska jest nadal państwem-niewolnikiem, tak jakby nadal istniał Wielki Brat, który wszystko widzi i wszystkim kieruje. Przez swoich lokalnych „polskojęzycznych” popleczników zorganizował sprytnie mega-zamach usuwając za pomocą jednego wypadku lotniczego dużą część elity politycznej naszego kraju. I kieruje obecnym śledztwem tak, aby niewygodne dla niego szczegóły nie wyszły na jaw.
Jako że ci poplecznicy hegemona są oczywiście żydokomuną, walczą też z symbolami naszej wiary ojców. Stąd mają alergiczny stosunek do przedpałacowego krzyża, tak jak dawniej mieli do Lecha Kaczyńskiego. Żyd Bronek Komorowski i potomek hitlerowców sprzedawczyk Donald Tusk wespół w zespół realizują politykę obcych państw. Takie i podobne opinie słyszałem osobiście, stojąc pod samym krzyżem przez niecałe 15 minut w słoneczny dzień 11 sierpnia Roku Pańskiego 2010.
W naszym codziennym życiu politycznym dużo łagodniejsze epitety skutkują pozwami o zniesławienie i naruszenie dóbr osobistych. A tu w bliskości 2 desek zbitych na krzyż, wolno bluzgać bezkarnie na demokratycznie wybranych przywódców, co oszołomom ślina na język przyniesie. (To lepsze niż poselski immunitet !).
Taki mniej więcej obraz sytuacji kreują „prawdziwi Polacy” czyli PIS i TV Trwam/Radio Maryja oraz wspierani przez te ośrodki destrukcji państwa, fanatycy ultranacjonal-religijni. I śpiewają pod krzyżem znaną pieśń z wymownym zakończeniem „... Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Logicznie więc biorąc jesteśmy nadal niewolnikami w służbie obcych hegemonów. Z tym, że dawniej był to Związek Radziecki, a obecnie to Moskwa i Bruksela.
Chociaż szaleństwo i absurd tego wszystkiego jest widoczny dla każdego normalnego człowieka, część społeczeństwa zachowuje się jak chory psychicznie, który widzi i słyszy to, co Ty czytelniku uważasz, że nie istnieje.
Trudno jednak pogodzić się z faktem, że ci chorzy mają mieć istotny wpływ na porządek publiczny w kraju. A tak właśnie jest - to widzieliśmy kilka dni temu przed Pałacem Prezydenckim.
Grupka szczególnie agresywnych fanatyków w liczbie poniżej 100 wygrała z policją i siłami porządkowymi w liczbie 1000 osób. Nie mówiąc juz o księżach, którzy pokornie słuchali wrzeszczących do nich przez megafony oszołomów nacjonal-religijnych.
W rezultacie mała grupka ludzi narzuciła swoją wolę przeważającej większości.
W naszej historii, w czasach złotej wolności, było już coś takiego jak Liberum Veto (wiek XVII-XVIII), co skutkowało zrywaniem sejmów jednym protestującym głosem.
Natomiast, jak widzieliśmy, na warszawskiej ulicy odmiana Liberum Veto funkcjonuje nadal i skutecznie rujnuje porządek publiczny. Tak jak przed wiekami pojedyncze osoby destabilizowały państwo, tak obecnie grupka fanatyków destabilizuje porządek publiczny obnażając tym samym słabość władz świeckich i kościelnych.
Trzeba nazwać rzecz po imieniu: Władzy i Kościołowi brakuje „jaj”, brakuje zdecydowania w działaniu i odwagi cywilnej. Kunktatorzy wzięli na przeczekanie i unikają jak ognia konfrontacji z siłami ciemnoty i fanatyzmu w nadziei, że wszystko się z czasem ułoży samo, więc po co się narażać na ewentualną krytykę.
Niechaj więc nadal setki policjantów (opłacanych z naszych podatków) zamiast zapewniać nam bezpieczeństwo w mieście i okolicach, stoją w upale przyglądając się sennie grupce oszołomów. A społeczeństwo niech otrzymuje codziennie klarowny sygnał: kto stanie obok zbitego z 2 desek krzyża, może opluwać demokratycznie wybranych przywódców państwa oraz reprezentantów Kościoła. I korzystać z pełnego immunitetu.
Państwo polskie krzyża, ani „krzyżowców” nie ruszy, bo się boi. Pytam: czego ?
Czy taki słaby rząd będzie miał odwagę przeprowadzać niezbędne, a mało popularne reformy gospodarcze ? Czy też z uwagi na ewentualną krytykę będzie kluczył w powodzi miałkich półśrodków. A co z jego polityką zagraniczną, jeżeli nie jest nawet w stanie zapewnić porządku na ulicy przed siedzibą wybranego w wolnych wyborach Prezydenta ?
Pamiętajmy, że sprytny przeciwnik, partner, kontrahent czy oponent w mgnieniu oka wyczuwa słabość drugiej strony. I eksploatuje ją ile się da. „Krzyżowcy” już dawno rozpoznali tę drugą stronę i pokazują mnie, Tobie i rządowi swój środkowy palec.
Czy nie nadszedł czas na zdecydowanie, stanowczość i działanie wybranych przywódców ?
A może po prostu to określenie do nich nie pasuje ?
środa, 14 lipca 2010
Krzyże nienawiści
Wybory za nami. Kurz wyborczy opadł. Wybraliśmy w końcu kogo trzeba. Nastały upały i chodzimy trochę „przymuleni”. Z wyjątkiem tych, którzy wyjechali na lipcowy odpoczynek i pływają w ciepłych morzach i jeziorach. Atmosfera leniwa. Rodacy mieli spokój i mogli się całkowicie skoncentrować na mundialowym finale.
Jako, że nasza reprezentacja narodowa nie pchała się nachalnie na te mistrzostwa, musieliśmy się emocjonować zmaganiami innych. I już by się wydawało, że w polityce w te wakacje wieje nudą, a tu raptem pojawił się nowy polski spór: o krzyż postawiony przed Pałacem Prezydenckim.
Po co i na co żyć we względnej zgodzie, kiedy tak pięknie i żarliwie można sobie skakać do gardeł ? Jedna strona, nazywająca siebie od dawna „prawdziwymi Polakami” jest za pozostawieniem tego krzyża (na wieki wieków amen), a druga, ta „polskojęzyczna”, uważa że musi się znaleźć inne, „godniejsze” miejsce na ten symbol kultu. I jak to w Polsce, kiedy mamy kontekst krzyżowy, wytaczane są przez „prawdziwych Polaków” najcięższe (chociaż nie najmędrsze) działa.
Przykład ich argumentacji ZA pozostawieniem:
Komu on przeszkadza ?
Dlaczego go gdzieś chować ?
Ludzie tam go postawili, aby tam pozostał.
I argument-groźba:
Kto z krzyżem wojuje, ten od krzyża ginie.
Oraz propozycja rzekomo koncyliacyjna: Krzyż pozostawić, ale teren wokół odpowiednio zaaranżować architektonicznie... Konkretniej Zbigniew Romaszewski (bo to jego cytuję) nie chciał się wypowiedzieć , więc myślę, że chodzi mu o jakąś kapliczkę/bazyliczkę lub coś podobnego. Dodał jeno łaskawie, że należy zachować drogę wjazdową i wyjazdową z Pałacu. (!) Rozumiem, że to są jego podstawowe założenia co do zagospodarowania przestrzennego obszaru przedpałacowego.
Jako, że w temacie „martyrologia i kult męczeństwa” jesteśmy wyjątkowo obcykani, a stawianie pomników i pielgrzymki to nasza specjalność, już oczami wyobraźni widzę kolejki do kolejnego miejsca kultu i kolejny film dokumentalny z komentarzem red. Pospieszalskiego.
Tu i ówdzie padają również argumenty, że nie wypada nowemu Prezydentowi z rodziną biegać po salonach, w których przebywała Poprzednia Para. Najlepiej byłoby cały ten spory zresztą budynek zamienić na muzeum.
Rozumiem, że gdyby JK wygrał wybory prezydenckie, a z czasem PIS parlamentarne, to napewno spełniłoby się to obłędne marzenie zamiany Pałacu i terenu przypałacowego w kolejną Częstochowę.
Argument „krzyżowy” jest w Polsce bardzo wrażliwy politycznie. Przypomnijmy sobie walkę o krzyże na żwirowisku wokół obozu w Auschwitz. Przez 44 lata po II wojnie światowej jakoś dało się żyć z pustym miejscem. Aż jeden oszołom postawił nocą, po kryjomu, pierwszy krzyż, a inni dołożyli swoje. I rozpoczęła się zabawa na poważnie. „Kto z krzyżem walczy ... itd.”
Powstały liczne Komitety i Przymierza, np. Społeczny Komitet Obrony Krzyża Kazimierza Świtonia, czy Przymierze w Obronie Krzyża Papieskiego na Żwirowisku.
W imię czego ? Zgody i harmonii ? Nie, wzajemnej nienawiści i podziałów.
Uwaga ! W/w organizacje wcale nie działają zgodnie razem. One ostro konkurują ze sobą !
Dom wariatów ? Oczywiście, że tak.
Ostatecznie, w wyniku zbiorowej decyzji b. Premiera Buzka, b. wicepremiera Tomaszewskiego i arcybiskupa Rakoczego postawione przez Świtonia na żwirowisku krzyże zostały przeniesione. Pozostał tzw. krzyż papieski.
Ile osób w sumie brało udział w całej tej aferze „krzyżowo – żwirowej” ?
Ile czasu zmarnowano na bicie piany w celu wypracowania kompromisu między oszołomami i resztą społeczeństwa ?
A krzyż w Sejmie ? Ile było zażartych dyskusji parlamentarnych poświęconych rzekomej niezbędności tego tam przedmiotu ? I pseudopatriotycznego i religijnego patosu „prawdziwych Polaków-patriotów-katolików”.
Po to tylko, aby po raz kolejny ukradkiem, nocą, zawiesić ten obiekt na ścianie. Że niby będzie inspirował do światłych działań. A jak to działa w praktyce, każdy widzi.
I teraz ten krzyż przed Pałacem...
Kościół wstrzymuje się od zajęcia stanowiska. Czeka jak sytuacja się rozwinie.
Toleruje opinie Beaty Kempy i jej kolegów, że prawdziwy katolik nie będzie się domagał przeniesienia krzyża. Spokojnie obserwuje kolejny „krzyżowy” konflikt.
W końcu promocja kultu symboli to jego specjalność. Nawet jeżeli ten symbol wiary stał się faktycznie symbolem nienawiści i narodowych podziałów. Who cares ? - jak mówią Amerykanie.
Swoją drogą to kuriozum i czysty obłęd, że w XXI wieku dwa patyki zbite pod kątem prostym powodują w niektórych ludziach tyle bezsensownych emocji. A jeżeli jeszcze jakiś człowiek w sutannie pokropi je wodą, rozpala to w nich prawdziwą nienawiść przeciwko innym. Potrzeba obrony materialnego, zewnętrznego symbolu w tym przypadku tysiąckrotnie przewyższa ich potrzebę stosowania zasad wiary, tolerancji i miłości bliźniego w życiu codziennym. Powód: to ostatnie jest o niebo trudniejszym i o niebo mniej spektakularnym zadaniem.
Jak mówi filozof religii prof. Zbigniew Mikołejko: “krzyż przed Pałacem jest krzyżem przegranych, którzy usiłują uczynić z niego narzędzie zwycięstwa. Przegranych także religijnie, bo usiłujących uczepić się wiary widzialnej, obrzędowej, która nie wymaga myślenia, tylko emocji."
Natomiast oświadczenie arcybiskupa Henryka Muszyńskiego, metropolity gnieźnieńskiego: "Ci, którzy posługują się krzyżem jako narzędziem walki przeciwko komukolwiek, postępują faktycznie jako wrogowie krzyża Chrystusowego" to wołanie na puszczy.
Niestety, krzyż w praktyce polskiej jest symbolem nienawiści.
A spora część naszego społeczeństwa pod przewodnictwem PISu i O.Rydzyka jest chora.
Choroba ta pogłębia się w oczach. Wczorajszy wywiad Joachima Brudzińskiego u Moniki Olejnik pokazuje jak bardzo. Przegrana w wyborach prezydenckich zaostrzyła ten stan. Frustracja PISu uruchomiła istniejące od zawsze obfite pokłady niepohamowanej nienawiści. Skrywanej oportunistycznie i fałszywie przez wszystkich jej członków w okresie kampanii wyborczej. Kampania i pozowanie na łagodne owieczki nie przyniosło zwycięstwa, więc partia wraca do korzeni ! Przyznając się tym samym do nieudanej próby oszustwa elektoratu.
"Po trupach do celu".
Dla PISu Polska napewno nie jest najważniejsza.
Dlaczego zatem wódz PISu – partii „prawdziwych Polaków” przegrał wybory prezydenckie ?
Jak twierdzą niektórzy jej liderzy, bo społeczeństwo nie dorosło do poziomu ich przywódcy.
Adolf Hitler też tak mówił o swoich rodakach w obliczu nieuchronnej klęski III Rzeszy.
Jako, że nasza reprezentacja narodowa nie pchała się nachalnie na te mistrzostwa, musieliśmy się emocjonować zmaganiami innych. I już by się wydawało, że w polityce w te wakacje wieje nudą, a tu raptem pojawił się nowy polski spór: o krzyż postawiony przed Pałacem Prezydenckim.
Po co i na co żyć we względnej zgodzie, kiedy tak pięknie i żarliwie można sobie skakać do gardeł ? Jedna strona, nazywająca siebie od dawna „prawdziwymi Polakami” jest za pozostawieniem tego krzyża (na wieki wieków amen), a druga, ta „polskojęzyczna”, uważa że musi się znaleźć inne, „godniejsze” miejsce na ten symbol kultu. I jak to w Polsce, kiedy mamy kontekst krzyżowy, wytaczane są przez „prawdziwych Polaków” najcięższe (chociaż nie najmędrsze) działa.
Przykład ich argumentacji ZA pozostawieniem:
Komu on przeszkadza ?
Dlaczego go gdzieś chować ?
Ludzie tam go postawili, aby tam pozostał.
I argument-groźba:
Kto z krzyżem wojuje, ten od krzyża ginie.
Oraz propozycja rzekomo koncyliacyjna: Krzyż pozostawić, ale teren wokół odpowiednio zaaranżować architektonicznie... Konkretniej Zbigniew Romaszewski (bo to jego cytuję) nie chciał się wypowiedzieć , więc myślę, że chodzi mu o jakąś kapliczkę/bazyliczkę lub coś podobnego. Dodał jeno łaskawie, że należy zachować drogę wjazdową i wyjazdową z Pałacu. (!) Rozumiem, że to są jego podstawowe założenia co do zagospodarowania przestrzennego obszaru przedpałacowego.
Jako, że w temacie „martyrologia i kult męczeństwa” jesteśmy wyjątkowo obcykani, a stawianie pomników i pielgrzymki to nasza specjalność, już oczami wyobraźni widzę kolejki do kolejnego miejsca kultu i kolejny film dokumentalny z komentarzem red. Pospieszalskiego.
Tu i ówdzie padają również argumenty, że nie wypada nowemu Prezydentowi z rodziną biegać po salonach, w których przebywała Poprzednia Para. Najlepiej byłoby cały ten spory zresztą budynek zamienić na muzeum.
Rozumiem, że gdyby JK wygrał wybory prezydenckie, a z czasem PIS parlamentarne, to napewno spełniłoby się to obłędne marzenie zamiany Pałacu i terenu przypałacowego w kolejną Częstochowę.
Argument „krzyżowy” jest w Polsce bardzo wrażliwy politycznie. Przypomnijmy sobie walkę o krzyże na żwirowisku wokół obozu w Auschwitz. Przez 44 lata po II wojnie światowej jakoś dało się żyć z pustym miejscem. Aż jeden oszołom postawił nocą, po kryjomu, pierwszy krzyż, a inni dołożyli swoje. I rozpoczęła się zabawa na poważnie. „Kto z krzyżem walczy ... itd.”
Powstały liczne Komitety i Przymierza, np. Społeczny Komitet Obrony Krzyża Kazimierza Świtonia, czy Przymierze w Obronie Krzyża Papieskiego na Żwirowisku.
W imię czego ? Zgody i harmonii ? Nie, wzajemnej nienawiści i podziałów.
Uwaga ! W/w organizacje wcale nie działają zgodnie razem. One ostro konkurują ze sobą !
Dom wariatów ? Oczywiście, że tak.
Ostatecznie, w wyniku zbiorowej decyzji b. Premiera Buzka, b. wicepremiera Tomaszewskiego i arcybiskupa Rakoczego postawione przez Świtonia na żwirowisku krzyże zostały przeniesione. Pozostał tzw. krzyż papieski.
Ile osób w sumie brało udział w całej tej aferze „krzyżowo – żwirowej” ?
Ile czasu zmarnowano na bicie piany w celu wypracowania kompromisu między oszołomami i resztą społeczeństwa ?
A krzyż w Sejmie ? Ile było zażartych dyskusji parlamentarnych poświęconych rzekomej niezbędności tego tam przedmiotu ? I pseudopatriotycznego i religijnego patosu „prawdziwych Polaków-patriotów-katolików”.
Po to tylko, aby po raz kolejny ukradkiem, nocą, zawiesić ten obiekt na ścianie. Że niby będzie inspirował do światłych działań. A jak to działa w praktyce, każdy widzi.
I teraz ten krzyż przed Pałacem...
Kościół wstrzymuje się od zajęcia stanowiska. Czeka jak sytuacja się rozwinie.
Toleruje opinie Beaty Kempy i jej kolegów, że prawdziwy katolik nie będzie się domagał przeniesienia krzyża. Spokojnie obserwuje kolejny „krzyżowy” konflikt.
W końcu promocja kultu symboli to jego specjalność. Nawet jeżeli ten symbol wiary stał się faktycznie symbolem nienawiści i narodowych podziałów. Who cares ? - jak mówią Amerykanie.
Swoją drogą to kuriozum i czysty obłęd, że w XXI wieku dwa patyki zbite pod kątem prostym powodują w niektórych ludziach tyle bezsensownych emocji. A jeżeli jeszcze jakiś człowiek w sutannie pokropi je wodą, rozpala to w nich prawdziwą nienawiść przeciwko innym. Potrzeba obrony materialnego, zewnętrznego symbolu w tym przypadku tysiąckrotnie przewyższa ich potrzebę stosowania zasad wiary, tolerancji i miłości bliźniego w życiu codziennym. Powód: to ostatnie jest o niebo trudniejszym i o niebo mniej spektakularnym zadaniem.
Jak mówi filozof religii prof. Zbigniew Mikołejko: “krzyż przed Pałacem jest krzyżem przegranych, którzy usiłują uczynić z niego narzędzie zwycięstwa. Przegranych także religijnie, bo usiłujących uczepić się wiary widzialnej, obrzędowej, która nie wymaga myślenia, tylko emocji."
Natomiast oświadczenie arcybiskupa Henryka Muszyńskiego, metropolity gnieźnieńskiego: "Ci, którzy posługują się krzyżem jako narzędziem walki przeciwko komukolwiek, postępują faktycznie jako wrogowie krzyża Chrystusowego" to wołanie na puszczy.
Niestety, krzyż w praktyce polskiej jest symbolem nienawiści.
A spora część naszego społeczeństwa pod przewodnictwem PISu i O.Rydzyka jest chora.
Choroba ta pogłębia się w oczach. Wczorajszy wywiad Joachima Brudzińskiego u Moniki Olejnik pokazuje jak bardzo. Przegrana w wyborach prezydenckich zaostrzyła ten stan. Frustracja PISu uruchomiła istniejące od zawsze obfite pokłady niepohamowanej nienawiści. Skrywanej oportunistycznie i fałszywie przez wszystkich jej członków w okresie kampanii wyborczej. Kampania i pozowanie na łagodne owieczki nie przyniosło zwycięstwa, więc partia wraca do korzeni ! Przyznając się tym samym do nieudanej próby oszustwa elektoratu.
"Po trupach do celu".
Dla PISu Polska napewno nie jest najważniejsza.
Dlaczego zatem wódz PISu – partii „prawdziwych Polaków” przegrał wybory prezydenckie ?
Jak twierdzą niektórzy jej liderzy, bo społeczeństwo nie dorosło do poziomu ich przywódcy.
Adolf Hitler też tak mówił o swoich rodakach w obliczu nieuchronnej klęski III Rzeszy.
niedziela, 4 lipca 2010
Cisza wyborcza
4 lipca. Kompletna cisza. Nawet pies sąsiadów, który zwykle ujada bez sensu i powodu nie zakłóca tej ciszy. Mieszkańcy mojej podwarszawskiej wioski też jakby się schowali w swoich domach i nawet nie słychać żeby grali, jak zwykle w niedzielę, modne przeboje przy otwartych oknach. Syn sąsiada, (niesamowite !) nie dokonuje rytualnego odsłuchu rur wydechowych swojego czarnego Kawasaki, a nasza ulica wiejska świeci pustkami.
Pogoda też spokojna: 24 stopnie, lekkie zachmurzenie i prawie bezwietrznie.
W domach niezdecydowanych wyborców wszystko to sprzyja przemyśleniom Last Minute co do wyboru „naszego” kandydata na Prezydenta Najjaśniejszej. Ja i wielu moich znajomych rzeczywiście traktujemy sprawę bardzo poważnie.
Już o 9 rano pojechałem z moimi od niedawna pełnoletnimi synami do lokalu pobliskiej Komisji Wyborczej. Żona i teściowa, które udały się na weekend do Wrocławia, zabrały stosowne zaświadczenia. I już dzwoniły do mnie parafrazując słynne powiedzenie: „Meldujemy dokonanie Aktu Wyborczego”.
Stopniowo, od lat 90tych, mamy do czynienia ze wzrastającym poczuciem, że pojedyńcze głosy istotnie mogą wpłynąć na los naszego kraju. I na jego wizerunek na świecie.
To dobrze, bo przez dziesięciolecia obywatele Polski traktowali wybory jak szopkę Bożonarodzeniową z Pierwszym Sekretarzem w roli Jezusa.
Ta banalna analogia podsuwa następną. Oto mamy Mundial i większość telewidzów ogląda kolejne mecze. Coraz ciekawsze, bo finał tuż tuż. Kto wygra ? Niemcy czy Holandia ?
A dzisiaj po 20tej będą już częściowo znane wyniki innego finału. Kto wygra ? JK czy BK ?
Do wieczora jeszcze wiele godzin, więc dla zabicia czasu można poczytać i pooglądać gazety. I poszerzyć swoją bazę informacyjną o wydarzenia, które wydawcy najwidoczniej uważają za wzbogacające naszą wiedzę o świecie i ważnych ludziach.
Oto (w Wyborczej) zdjęcia Nergala pochylonego nad otwartym bagażnikiem swojej Hondy Civic (w kolorze: czerń wizytowa) i wypakowującego torby plastikowe pełne produktów spożywczych. Następne foty pokazują już tylko tył wyżej wymienionego, gdy wchodzi na klatkę schodową. Można jeszcze dostrzec na zbliżeniu, że osoba zakupiła m.in. karton z mlekiem – nie widać jednak iloprocentowym. Szkoda...
Inny serwis fotograficzny pozwala nam obejrzeć Dodę, stojącą obok czarnego Audi Q7 z którego ochroniarz wyjmuje bagaże. Tu już niestety nie widać zawartości. A ciekawe, co jest w środku walizki w jaskrawą pepitkę zielono białą...
I tu i tam, jak widać, prasa rozbudza ciekawość czytelników, lecz jej całkowicie nie zaspokaja. To sprytne.
Mniej sprytne więc, bo podające całą wstrząsającą prawdę są informacje o tym, że Urbańska była u wróżki, która przepowiedziała jej narodziny syna, a znów inna Ważna Osoba, Agnieszka Chylińska, już jest w ciąży !
I podobno, jak twierdzą osoby zbliżone do niej, w wyniku tego wydarzenia, przeszła kompletną metamorfozę swojej osobowości. Ze złośliwej i agresywnej baby na miłą i łagodną kobietkę.
Podobną i równie wielką metamorfozę przeszedł, jak twierdzą osoby zbliżone do … (ocenzurowano z powodu ciszy wyborczej), również i on.
Czyżby oboje byli w ciąży ??
Mało prawdopodobne.
Pogoda też spokojna: 24 stopnie, lekkie zachmurzenie i prawie bezwietrznie.
W domach niezdecydowanych wyborców wszystko to sprzyja przemyśleniom Last Minute co do wyboru „naszego” kandydata na Prezydenta Najjaśniejszej. Ja i wielu moich znajomych rzeczywiście traktujemy sprawę bardzo poważnie.
Już o 9 rano pojechałem z moimi od niedawna pełnoletnimi synami do lokalu pobliskiej Komisji Wyborczej. Żona i teściowa, które udały się na weekend do Wrocławia, zabrały stosowne zaświadczenia. I już dzwoniły do mnie parafrazując słynne powiedzenie: „Meldujemy dokonanie Aktu Wyborczego”.
Stopniowo, od lat 90tych, mamy do czynienia ze wzrastającym poczuciem, że pojedyńcze głosy istotnie mogą wpłynąć na los naszego kraju. I na jego wizerunek na świecie.
To dobrze, bo przez dziesięciolecia obywatele Polski traktowali wybory jak szopkę Bożonarodzeniową z Pierwszym Sekretarzem w roli Jezusa.
Ta banalna analogia podsuwa następną. Oto mamy Mundial i większość telewidzów ogląda kolejne mecze. Coraz ciekawsze, bo finał tuż tuż. Kto wygra ? Niemcy czy Holandia ?
A dzisiaj po 20tej będą już częściowo znane wyniki innego finału. Kto wygra ? JK czy BK ?
Do wieczora jeszcze wiele godzin, więc dla zabicia czasu można poczytać i pooglądać gazety. I poszerzyć swoją bazę informacyjną o wydarzenia, które wydawcy najwidoczniej uważają za wzbogacające naszą wiedzę o świecie i ważnych ludziach.
Oto (w Wyborczej) zdjęcia Nergala pochylonego nad otwartym bagażnikiem swojej Hondy Civic (w kolorze: czerń wizytowa) i wypakowującego torby plastikowe pełne produktów spożywczych. Następne foty pokazują już tylko tył wyżej wymienionego, gdy wchodzi na klatkę schodową. Można jeszcze dostrzec na zbliżeniu, że osoba zakupiła m.in. karton z mlekiem – nie widać jednak iloprocentowym. Szkoda...
Inny serwis fotograficzny pozwala nam obejrzeć Dodę, stojącą obok czarnego Audi Q7 z którego ochroniarz wyjmuje bagaże. Tu już niestety nie widać zawartości. A ciekawe, co jest w środku walizki w jaskrawą pepitkę zielono białą...
I tu i tam, jak widać, prasa rozbudza ciekawość czytelników, lecz jej całkowicie nie zaspokaja. To sprytne.
Mniej sprytne więc, bo podające całą wstrząsającą prawdę są informacje o tym, że Urbańska była u wróżki, która przepowiedziała jej narodziny syna, a znów inna Ważna Osoba, Agnieszka Chylińska, już jest w ciąży !
I podobno, jak twierdzą osoby zbliżone do niej, w wyniku tego wydarzenia, przeszła kompletną metamorfozę swojej osobowości. Ze złośliwej i agresywnej baby na miłą i łagodną kobietkę.
Podobną i równie wielką metamorfozę przeszedł, jak twierdzą osoby zbliżone do … (ocenzurowano z powodu ciszy wyborczej), również i on.
Czyżby oboje byli w ciąży ??
Mało prawdopodobne.
środa, 16 czerwca 2010
Kobe Bryant ? Czy Paul Pierce ? Oto jest pytanie
Pisać taki tekst jak ten i to w czasie Mundialu, to pływanie pod prąd wezbranej rzeki. Ale co mi tam, nie kandyduję na Prezydenta RP, więc mam niewiele do stracenia.
Jedząc dzisiaj pożywny „posiłek regeneracyjny” słuchałem wiadomości sportowych w radio, w których podawano wyniki meczów ligi NBA, wraz z charakterystyką zawodników. Pomyślałem sobie, (jak mawia Ferdek Kiepski), a co mnie to gówno obchodzi, który zawodnik jakiejś drużyny ligowej strzelił, a który zdobył przyłożenie.
Czy to mi robi jakąkolwiek różnicę ?
Czy to zmieni mój nastrój na gorszy lub lepszy ?
Czy analiza formy poszczególnych zawodników ligi NBA jest istotna dla mieszkańców RP ?
I nagle zrozumiałem, że kwestionuję słuszność kibicowania w ogóle, a drużynom USA w szczególności.
Jaki jest powód tego, że ludzi interesuje coś, co ich w ogóle i absolutnie nie dotyczy ?
Jeżeli mogę poczuć solidarność z reprezentantami Polski walczącymi z zawodnikami obcej drużyny (solidarność plemienna), to dlaczego ma mnie interesować, czy Kobe Bryant lub Rajon Rondo zdystansuje Paula Pierce ? Gdybym jeszcze znał osobiście człowieka, to miałbym do niego jakiś stosunek emocjonalny, ale tak na dystans ?
Rozumiem ludzi uprawiających jakiś sport, np. tenis i śledzących turnieje tenisowe. Poza napięciem towarzyszącym zmaganiom zawodników, podglądamy ich uderzenia, ich technikę.
Może w następnym naszym meczu uda się nam chociaż jedno takie właśnie uderzenie...
Ale ktoś, kto kontakt ze sportem ogranicza do fotela, telewizora i puszki piwa (nie mam nic przeciwko piwu) - a takich jest większość, kojarzy mi się z impotentem oglądającym filmy porno.
Poza sapaniem i poceniem się, nie upodobni się on do „bohaterów” widowiska.
Jedząc dzisiaj pożywny „posiłek regeneracyjny” słuchałem wiadomości sportowych w radio, w których podawano wyniki meczów ligi NBA, wraz z charakterystyką zawodników. Pomyślałem sobie, (jak mawia Ferdek Kiepski), a co mnie to gówno obchodzi, który zawodnik jakiejś drużyny ligowej strzelił, a który zdobył przyłożenie.
Czy to mi robi jakąkolwiek różnicę ?
Czy to zmieni mój nastrój na gorszy lub lepszy ?
Czy analiza formy poszczególnych zawodników ligi NBA jest istotna dla mieszkańców RP ?
I nagle zrozumiałem, że kwestionuję słuszność kibicowania w ogóle, a drużynom USA w szczególności.
Jaki jest powód tego, że ludzi interesuje coś, co ich w ogóle i absolutnie nie dotyczy ?
Jeżeli mogę poczuć solidarność z reprezentantami Polski walczącymi z zawodnikami obcej drużyny (solidarność plemienna), to dlaczego ma mnie interesować, czy Kobe Bryant lub Rajon Rondo zdystansuje Paula Pierce ? Gdybym jeszcze znał osobiście człowieka, to miałbym do niego jakiś stosunek emocjonalny, ale tak na dystans ?
Rozumiem ludzi uprawiających jakiś sport, np. tenis i śledzących turnieje tenisowe. Poza napięciem towarzyszącym zmaganiom zawodników, podglądamy ich uderzenia, ich technikę.
Może w następnym naszym meczu uda się nam chociaż jedno takie właśnie uderzenie...
Ale ktoś, kto kontakt ze sportem ogranicza do fotela, telewizora i puszki piwa (nie mam nic przeciwko piwu) - a takich jest większość, kojarzy mi się z impotentem oglądającym filmy porno.
Poza sapaniem i poceniem się, nie upodobni się on do „bohaterów” widowiska.
sobota, 29 maja 2010
Czas na elektryfikację
Tak się złożyło, że wpis ten przypadkowo znów zaczynam od Angeli Merkel, gdyż to u niej 3 maja spotkali się czołowi niemieccy producenci samochodów, aby starać się o subwencje na konstruowanie nowych modeli o napędzie elektrycznym. To dopiero pierwsze kroki świadczące o tym, że kiełkuje u nich świadomość, iż napęd obecny, bazujący w 98% na ropie, absolutnie nie ma przyszłości.
Ostateczny sukces należeć będzie jednak do tego lub tych producentów, którzy faktycznie przestawią odpowiednio swoją produkcję. W roku 2050 większość aut musi już być elektryczna. Kilka gwiazd filmowych z Hollywood już je ma. George Clooney jeździ Teslą. 4 sekundy do setki, zasięg 350km, baterie ładuje z gniazdka. Baterie, których zestaw kosztuje 35.000$. To 1/3 ceny całego samochodu !
I to jest też cena, którą trzeba dzisiaj płacić za to, że od początku XX wieku nie upowszechniano tego napędu. Który wtedy już (początek stulecia) poruszał wszystkie nowojorskie taksówki i niemieckie wozy strażackie.
To auta elektryczne jako pierwsze przekraczały 100 km/godz.
I reklamowane były jako pojazdy dla pań - ciche, eleganckie i szykowne.
Ich sprzedaż spadła dopiero przed I wojną światową. I nawet kryzys paliwowy lat 70tych i 80tych nie zbudził ze snu producentów – takimi pojazdami jeździli nadal tylko zamożni fanatycy cichej i ekologicznej jazdy. To zrozumiałe, bo przy braku inwestycji w postęp technologiczny w tej dziedzinie, pozostały podstawowe wady napędu: wielkie, drogie i ciężkie baterie. Oraz długi okres ładowania i mały zasięg aut.
Pierwsza oznaka przebudzenia nastąpiła w postaci Toyoty Prius. Samochód „chwycił” w Kalifornii. Nie zachwyca stylistyką, ale nie o stylistykę tu chodzi. Zasięg na naładowanych bateriach i silniku elektrycznym ma tylko 3km, powyżej 30km/godz włącza się silnik spalinowy, ale jako że dysponuje możliwością odzyskiwania energii w czasie hamowania, jest bardzo ekonomiczny w jeździe miejskiej. Prius to najpopularniejsza na świecie hybryda.
I jest już licznie w Kalifornii modyfikowana poprzez wymianę fabrycznych baterii na bardziej zaawansowane krzemowo-jonowe. Zasięg wciąż jest skromny, ale to już 15km. Ta niefabryczna przeróbka kosztuje 10.000$. Do licznych jej amatorów zalicza się również były szef CIA, James Whoolsey.
Ale nie da się ukryć, to wciąż margines sprzedaży. Niechęć koncernów do radykalnych zmian jest bardzo widoczna. Weźmy General Motors (zatrudnienie przed kryzysem 250.000 ludzi). Już w 1996 roku z dumą wyprodukowali 2 osobowy samochód EV1 (Electric Vehicle 1) w ilości 1000 sztuk. Ale nie na sprzedaż, a jedynie na umowy leasingowe.
Popyt był wielki, podaż śladowa. Baterie ołowiowe, ładowanie z gniazdka. Zasięg spory – 100km. Wielki entuzjazm konsumentów został wygaszony przez GM, które odebrało klientom w 2002 roku wszystkie egzemplarze i zmagazynowało je jeden na drugim na pustyni koło Phoenix.
Oficjalny powód: „nie ma podstaw do stwierdzenia, że produkcja elektrycznego samochodu, to zyskowna propozycja biznesowa”. Zyskowna propozycja dla GM to były wówczas wielkie i ciężkie żarłoki benzynowe: SUVy i vany, na których dało się latami zarobić o wiele więcej niż na EV1.
W dobie obecnego kryzysu popyt na te „zyskowne propozycje” spadł jednak gwałtownie i jak pamiętamy, przerażone GM stanęło nagle na progu bankructwa.
Jak pisał znawca duszy ludzkiej Adolf Hitler w Mein Kampf, nic tak skutecznie nie motywuje, jak strach.
Dlatego nagle odżyły zapomniane koncepty i prawie błyskawicznie (w trakcie upraszania o pomoc finansową w Białym Domu) przedstawiono plany produkcji Chevroleta Volt. Zasięg 60km, a przy pomocy ładowania przez drugi silnik – spalinowy – ponad 1000km.
GM wkroczyło na drogę, z której zeszło 12 lat temu, a Volt to przedsięwzięcie, które zadecyduje o losach całego koncernu.
A co słychać w Europie „w tym temacie” ?
BMW już ma kandydata do zelektryzowania. To Mini z zasięgiem 250km, świetne przyspieszenie, ładowanie z gniazdka i brak zmiany biegów. Przejazd 100km kosztować ma ca. 15 złotych.
Kiedy u dealerów ? Nie wiadomo, a dokładniej: nie w najbliższym czasie.
To zrozumiałe, bo wszystko co pod maską w tym Mini – pochodzi od amerykańskiego dostawcy z Kalifornii.
A co u VW ? Obiecali w 2008 ładowany z gniazdka samochód flotowy, rok później prezes Winterkorn zaprezentował flotę składającą się z 1 samochodu, hybrydy Twin Drive, (Golfa Steckdose). Kiedy u dealerów ? „Wiele lat upłynie, zanim takie lekkie samochody pojawią się w masowej produkcji” - tyle rzecznik VW. Przyczyna: zacofana technologia bateryjna.
A dlaczego zacofana ? Bo przez dziesiątki lat nie inwestowano w jej rozwój. Paradoksalnie, znalazły się pieniądze dopiero dzięki firmie Black & Decker, która potrzebowała małych baterii do zasilania swoich wiertarek itp. narzędzi. Opracował ją chiński profesor na uniwersytecie MIT. Ta technologia z kolei znalazła zastosowanie w samochodach dzięki panu Pat Cadam, który dokonuje przeróbek Priusów, o których pisałem wyżej.
Montuje w nich pakiety Hymotion, które przy mniejszych gabarytach dają pięciokrotnie większy od fabrycznego zasięg.
Jeżeli Pat Cadam może – dlaczego wielcy producenci nie wykazywali zainteresowania ?
Ponieważ zainwestowali tyle pieniędzy w rozwój technologii silników spalinowych, że teraz czekają na zwrot wkładów i zysk.
Stosunkowo największe w Niemczech zainteresowanie „elektryfikacją” wykazał Mercedes, bo zainwestował w fabrykę baterii w Saksonii i za 3 lata zamierza wypuścić elektryczne Smarty.
A klasa C lub E ? Może kiedyś, ale nie prędko.
A inni ?
Renault-Nissan związał się z bateryjna firmą japońską i w 2011 skieruje do masowej sprzedaży 3 modele: od najmniejszych do Megana. Uwaga ! Tylko jeden silnik – elektryczny.
I na koniec coś chyba naprawdę genialnego.
Twórca konceptu jest Żydem, lub jak kto woli, obywatelem Izraela i nazywa się Shai Agassi. Jego pomysł to stacje wymiany baterii. Wymiana pakietu bateryjnego trwa 2 minuty. Twój samochód kupujesz bez baterii, baterie są w leasingu, więc płacisz tylko za wymianę. W związku z tym, cena auta ma być niższa niż obecnie. Druga strona medalu, to jednak koszty inwestycji i ogrom prac związanych z budową odpowiedniej infrastruktury.
Aby jednak wejść na najwyższą górę, trzeba zrobić pierwszy krok, jak mawiał Przewodniczący Mao. Ten krok to sieć 6 stacji wymiany baterii, które powstaną w Izraelu w 2011 roku. Obsługiwane samochody elektryczne: Renault-Nissan.
Ja myślę, że jeżeli to wypali, Shai Agassi (znak Zodiaku: Baran) może uzyskać stopniowo potężne wsparcie finansowe, o które zresztą stale zabiega. Nie zaniedbuje również spotkań z politykami z USA, Kanady, Australii oraz państw UE. Oby mu się udało ! Timing jest chyba odpowiedni.
A jeżeli któryś z wielkich koncernów motoryzacyjnych przegapi swoją szansę na dokonanie możliwie szybko największego przełomu technologicznego od 100 lat, jego dotychczasowe sukcesy i renoma staną się w przyszłości bezprzedmiotowe.
Ostateczny sukces należeć będzie jednak do tego lub tych producentów, którzy faktycznie przestawią odpowiednio swoją produkcję. W roku 2050 większość aut musi już być elektryczna. Kilka gwiazd filmowych z Hollywood już je ma. George Clooney jeździ Teslą. 4 sekundy do setki, zasięg 350km, baterie ładuje z gniazdka. Baterie, których zestaw kosztuje 35.000$. To 1/3 ceny całego samochodu !
I to jest też cena, którą trzeba dzisiaj płacić za to, że od początku XX wieku nie upowszechniano tego napędu. Który wtedy już (początek stulecia) poruszał wszystkie nowojorskie taksówki i niemieckie wozy strażackie.
To auta elektryczne jako pierwsze przekraczały 100 km/godz.
I reklamowane były jako pojazdy dla pań - ciche, eleganckie i szykowne.
Ich sprzedaż spadła dopiero przed I wojną światową. I nawet kryzys paliwowy lat 70tych i 80tych nie zbudził ze snu producentów – takimi pojazdami jeździli nadal tylko zamożni fanatycy cichej i ekologicznej jazdy. To zrozumiałe, bo przy braku inwestycji w postęp technologiczny w tej dziedzinie, pozostały podstawowe wady napędu: wielkie, drogie i ciężkie baterie. Oraz długi okres ładowania i mały zasięg aut.
Pierwsza oznaka przebudzenia nastąpiła w postaci Toyoty Prius. Samochód „chwycił” w Kalifornii. Nie zachwyca stylistyką, ale nie o stylistykę tu chodzi. Zasięg na naładowanych bateriach i silniku elektrycznym ma tylko 3km, powyżej 30km/godz włącza się silnik spalinowy, ale jako że dysponuje możliwością odzyskiwania energii w czasie hamowania, jest bardzo ekonomiczny w jeździe miejskiej. Prius to najpopularniejsza na świecie hybryda.
I jest już licznie w Kalifornii modyfikowana poprzez wymianę fabrycznych baterii na bardziej zaawansowane krzemowo-jonowe. Zasięg wciąż jest skromny, ale to już 15km. Ta niefabryczna przeróbka kosztuje 10.000$. Do licznych jej amatorów zalicza się również były szef CIA, James Whoolsey.
Ale nie da się ukryć, to wciąż margines sprzedaży. Niechęć koncernów do radykalnych zmian jest bardzo widoczna. Weźmy General Motors (zatrudnienie przed kryzysem 250.000 ludzi). Już w 1996 roku z dumą wyprodukowali 2 osobowy samochód EV1 (Electric Vehicle 1) w ilości 1000 sztuk. Ale nie na sprzedaż, a jedynie na umowy leasingowe.
Popyt był wielki, podaż śladowa. Baterie ołowiowe, ładowanie z gniazdka. Zasięg spory – 100km. Wielki entuzjazm konsumentów został wygaszony przez GM, które odebrało klientom w 2002 roku wszystkie egzemplarze i zmagazynowało je jeden na drugim na pustyni koło Phoenix.
Oficjalny powód: „nie ma podstaw do stwierdzenia, że produkcja elektrycznego samochodu, to zyskowna propozycja biznesowa”. Zyskowna propozycja dla GM to były wówczas wielkie i ciężkie żarłoki benzynowe: SUVy i vany, na których dało się latami zarobić o wiele więcej niż na EV1.
W dobie obecnego kryzysu popyt na te „zyskowne propozycje” spadł jednak gwałtownie i jak pamiętamy, przerażone GM stanęło nagle na progu bankructwa.
Jak pisał znawca duszy ludzkiej Adolf Hitler w Mein Kampf, nic tak skutecznie nie motywuje, jak strach.
Dlatego nagle odżyły zapomniane koncepty i prawie błyskawicznie (w trakcie upraszania o pomoc finansową w Białym Domu) przedstawiono plany produkcji Chevroleta Volt. Zasięg 60km, a przy pomocy ładowania przez drugi silnik – spalinowy – ponad 1000km.
GM wkroczyło na drogę, z której zeszło 12 lat temu, a Volt to przedsięwzięcie, które zadecyduje o losach całego koncernu.
A co słychać w Europie „w tym temacie” ?
BMW już ma kandydata do zelektryzowania. To Mini z zasięgiem 250km, świetne przyspieszenie, ładowanie z gniazdka i brak zmiany biegów. Przejazd 100km kosztować ma ca. 15 złotych.
Kiedy u dealerów ? Nie wiadomo, a dokładniej: nie w najbliższym czasie.
To zrozumiałe, bo wszystko co pod maską w tym Mini – pochodzi od amerykańskiego dostawcy z Kalifornii.
A co u VW ? Obiecali w 2008 ładowany z gniazdka samochód flotowy, rok później prezes Winterkorn zaprezentował flotę składającą się z 1 samochodu, hybrydy Twin Drive, (Golfa Steckdose). Kiedy u dealerów ? „Wiele lat upłynie, zanim takie lekkie samochody pojawią się w masowej produkcji” - tyle rzecznik VW. Przyczyna: zacofana technologia bateryjna.
A dlaczego zacofana ? Bo przez dziesiątki lat nie inwestowano w jej rozwój. Paradoksalnie, znalazły się pieniądze dopiero dzięki firmie Black & Decker, która potrzebowała małych baterii do zasilania swoich wiertarek itp. narzędzi. Opracował ją chiński profesor na uniwersytecie MIT. Ta technologia z kolei znalazła zastosowanie w samochodach dzięki panu Pat Cadam, który dokonuje przeróbek Priusów, o których pisałem wyżej.
Montuje w nich pakiety Hymotion, które przy mniejszych gabarytach dają pięciokrotnie większy od fabrycznego zasięg.
Jeżeli Pat Cadam może – dlaczego wielcy producenci nie wykazywali zainteresowania ?
Ponieważ zainwestowali tyle pieniędzy w rozwój technologii silników spalinowych, że teraz czekają na zwrot wkładów i zysk.
Stosunkowo największe w Niemczech zainteresowanie „elektryfikacją” wykazał Mercedes, bo zainwestował w fabrykę baterii w Saksonii i za 3 lata zamierza wypuścić elektryczne Smarty.
A klasa C lub E ? Może kiedyś, ale nie prędko.
A inni ?
Renault-Nissan związał się z bateryjna firmą japońską i w 2011 skieruje do masowej sprzedaży 3 modele: od najmniejszych do Megana. Uwaga ! Tylko jeden silnik – elektryczny.
I na koniec coś chyba naprawdę genialnego.
Twórca konceptu jest Żydem, lub jak kto woli, obywatelem Izraela i nazywa się Shai Agassi. Jego pomysł to stacje wymiany baterii. Wymiana pakietu bateryjnego trwa 2 minuty. Twój samochód kupujesz bez baterii, baterie są w leasingu, więc płacisz tylko za wymianę. W związku z tym, cena auta ma być niższa niż obecnie. Druga strona medalu, to jednak koszty inwestycji i ogrom prac związanych z budową odpowiedniej infrastruktury.
Aby jednak wejść na najwyższą górę, trzeba zrobić pierwszy krok, jak mawiał Przewodniczący Mao. Ten krok to sieć 6 stacji wymiany baterii, które powstaną w Izraelu w 2011 roku. Obsługiwane samochody elektryczne: Renault-Nissan.
Ja myślę, że jeżeli to wypali, Shai Agassi (znak Zodiaku: Baran) może uzyskać stopniowo potężne wsparcie finansowe, o które zresztą stale zabiega. Nie zaniedbuje również spotkań z politykami z USA, Kanady, Australii oraz państw UE. Oby mu się udało ! Timing jest chyba odpowiedni.
A jeżeli któryś z wielkich koncernów motoryzacyjnych przegapi swoją szansę na dokonanie możliwie szybko największego przełomu technologicznego od 100 lat, jego dotychczasowe sukcesy i renoma staną się w przyszłości bezprzedmiotowe.
wtorek, 25 maja 2010
Auto-mat Angeli
Katastrofa, powódź i wybory (mniejszego zła) – oto co zabiera „większą połowę” czasu antenowego i powierzchni gazetowej w naszym kraju, od dłuższego już czasu.
Może więc warto w tak zwanym międzyczasie oderwać się od tych tematów i zająć się tym co ponadczasowe, ponadpartyjne i co dotyczy wszystkich ugrupowań, płci i orientacji seksualnych.
A mianowicie samochodami.
W zeszłym roku powszechnie u nas chwalono światłe rządy Angeli Merkel, która zafundowała swym rodakom jako fragment pakietu antykryzysowego, tzw. Abwrackpremie.
Warto tu wspomnieć, że słowo to oznaczające premię za zezłomowanie samochodu, uznane zostało przez Towarzystwo Języka Niemieckiego - Gesellschaft für deutsche Sprache – za słowo roku.
Czyli dopłacała Niemcom równowartość około 10.000 złotych za zakup nowego samochodu poprzedzony zezłomowaniem starego, co najmniej 9 letniego. Opozycja grzmiała na rząd Tuska, że jest bezczynny w dobie kryzysu i nie chce pomóc narodowi dożynającemu na dziurawych drogach swoje grubo ponad 9 letnie pojazdy spalinowe. Rząd Tuska jednak nie był skłonny kopiować w tej sprawie pani kanclerz.
Wykazał się niewątpliwie dużą odpornością psychiczną. To nie jedyny przykład jego odporności.
Minister Kopacz, jakiś czas potem, również pokazała duże F fanom szczepionek, a czas potwierdził jej rozsądek, logikę i zimną krew. To tyle podlizywania się PO.
Wróćmy zatem do samochodów.
Dopłaty pani Merkel zadziałały niemal błyskawicznie. Niemcy masowo ruszyli do salonów. Przy okazji również do naszych, z uwagi na niższe ceny. A więc sukces totalny i same pozytywy:
Kanclerz Merkel ożywia gospodarkę swego kraju na przekór kryzysowi
Nowe samochody mniej trują – chronią środowisko
Niemcy dokonują skoku technologicznego – jeżdżą bezpieczniejszymi i nowocześniejszymi pojazdami
I jako produkt uboczny niemieckich dopłat, korzystamy również my, bo sąsiedzi zza Odry bardzo znacznie podnoszą sprzedaże naszych dealerów, czyli ożywiają i nasz kulejący rynek samochodowy.
Czyli, niemieckie dopłaty to strzał w dziesiątkę. Czy na pewno ?
Niestety nie. Po początkowym ożywieniu, przyszła wielka stagnacja. Efekt kryzysowy został jedynie odsunięty w czasie i trwa nadal w dużo ostrzejszej formie. Już od czerwca 2009 rozpoczęły się bankructwa dealerów. Ocenia się, że do końca bieżącego roku 1/3 z nich zamknie na zawsze swoje przedstawicielstwa. Spadek eksportu aut z Niemiec w 2010 będzie największy od II wojny światowej. Żeby w ogóle sprzedać nowe auto, pozostali na rynku dealerzy proponują obecnie największe w historii rabaty, co jeszcze bardziej pogarsza ich sytuacje finansową.
Kto stracił najwięcej ? BMW i Mercedes. Hyundai natomiast notuje 80% wzrost.
Aby uniknąć zwolnień skracany jest czas pracy, a produkcja przenoszona do tańszych krajów.
Mimo to szacuje się, że w całej branży, a więc również u dostawców, zwolni się w tym roku w Niemczech 100.000 osób. Dostawcy bankrutują (20% w tym roku) również dlatego, że firmy samochodowe nie są w stanie terminowo płacić za części, a banki odmawiają kredytów. Spadek produkcji aut u naszych zachodnich sąsiadów w 2010 szacowany jest na 1 mln sztuk.
Jak by tego było mało, pojawiła się nowa konkurencja: Internet. Dotychczas można było kupić w Internecie auta używane – teraz także nowe, z 20% rabatem !
Z perspektywy czasu, większość niemieckich eksporterów uważa, że decyzja rządu o dopłatach do zakupów nowych samochodów była zdecydowanie zła, bo dała jedynie krótkotrwałe ożywienie sprzedaży i obliczona była na doraźny efekt polityczny.
Wychodzi na to, że nasz rząd, wbrew malkontenckiej opozycji, nie jest taki zły.
Może więc warto w tak zwanym międzyczasie oderwać się od tych tematów i zająć się tym co ponadczasowe, ponadpartyjne i co dotyczy wszystkich ugrupowań, płci i orientacji seksualnych.
A mianowicie samochodami.
W zeszłym roku powszechnie u nas chwalono światłe rządy Angeli Merkel, która zafundowała swym rodakom jako fragment pakietu antykryzysowego, tzw. Abwrackpremie.
Warto tu wspomnieć, że słowo to oznaczające premię za zezłomowanie samochodu, uznane zostało przez Towarzystwo Języka Niemieckiego - Gesellschaft für deutsche Sprache – za słowo roku.
Czyli dopłacała Niemcom równowartość około 10.000 złotych za zakup nowego samochodu poprzedzony zezłomowaniem starego, co najmniej 9 letniego. Opozycja grzmiała na rząd Tuska, że jest bezczynny w dobie kryzysu i nie chce pomóc narodowi dożynającemu na dziurawych drogach swoje grubo ponad 9 letnie pojazdy spalinowe. Rząd Tuska jednak nie był skłonny kopiować w tej sprawie pani kanclerz.
Wykazał się niewątpliwie dużą odpornością psychiczną. To nie jedyny przykład jego odporności.
Minister Kopacz, jakiś czas potem, również pokazała duże F fanom szczepionek, a czas potwierdził jej rozsądek, logikę i zimną krew. To tyle podlizywania się PO.
Wróćmy zatem do samochodów.
Dopłaty pani Merkel zadziałały niemal błyskawicznie. Niemcy masowo ruszyli do salonów. Przy okazji również do naszych, z uwagi na niższe ceny. A więc sukces totalny i same pozytywy:
Kanclerz Merkel ożywia gospodarkę swego kraju na przekór kryzysowi
Nowe samochody mniej trują – chronią środowisko
Niemcy dokonują skoku technologicznego – jeżdżą bezpieczniejszymi i nowocześniejszymi pojazdami
I jako produkt uboczny niemieckich dopłat, korzystamy również my, bo sąsiedzi zza Odry bardzo znacznie podnoszą sprzedaże naszych dealerów, czyli ożywiają i nasz kulejący rynek samochodowy.
Czyli, niemieckie dopłaty to strzał w dziesiątkę. Czy na pewno ?
Niestety nie. Po początkowym ożywieniu, przyszła wielka stagnacja. Efekt kryzysowy został jedynie odsunięty w czasie i trwa nadal w dużo ostrzejszej formie. Już od czerwca 2009 rozpoczęły się bankructwa dealerów. Ocenia się, że do końca bieżącego roku 1/3 z nich zamknie na zawsze swoje przedstawicielstwa. Spadek eksportu aut z Niemiec w 2010 będzie największy od II wojny światowej. Żeby w ogóle sprzedać nowe auto, pozostali na rynku dealerzy proponują obecnie największe w historii rabaty, co jeszcze bardziej pogarsza ich sytuacje finansową.
Kto stracił najwięcej ? BMW i Mercedes. Hyundai natomiast notuje 80% wzrost.
Aby uniknąć zwolnień skracany jest czas pracy, a produkcja przenoszona do tańszych krajów.
Mimo to szacuje się, że w całej branży, a więc również u dostawców, zwolni się w tym roku w Niemczech 100.000 osób. Dostawcy bankrutują (20% w tym roku) również dlatego, że firmy samochodowe nie są w stanie terminowo płacić za części, a banki odmawiają kredytów. Spadek produkcji aut u naszych zachodnich sąsiadów w 2010 szacowany jest na 1 mln sztuk.
Jak by tego było mało, pojawiła się nowa konkurencja: Internet. Dotychczas można było kupić w Internecie auta używane – teraz także nowe, z 20% rabatem !
Z perspektywy czasu, większość niemieckich eksporterów uważa, że decyzja rządu o dopłatach do zakupów nowych samochodów była zdecydowanie zła, bo dała jedynie krótkotrwałe ożywienie sprzedaży i obliczona była na doraźny efekt polityczny.
Wychodzi na to, że nasz rząd, wbrew malkontenckiej opozycji, nie jest taki zły.
niedziela, 9 maja 2010
Charyzma jest dobra na salonach
Prezydencka kampania wyborcza zaczyna sie rozkręcać. Okoliczności jej towarzyszące są szczególne, zważywszy na niedawną katastrofę pod Smoleńskiem.
Co prawda, to niby niedopuszczalne i w złym smaku co najmniej, aby kandydaci starali się o głosy, wykorzystując istniejące po żałobie nastroje społeczne, ale wszyscy wiemy, że w wyścigu do Pałacu, tak naprawdę, wszystkie chwyty będą stosowane.
Jeden sposób działania kandydatów (w oparciu o swoje partie), to promowanie siebie samych. A drugi, sprzężony z pierwszym, jak bracia bliźniacy, to aktywne obniżanie atrakcyjności kandydatów rywalizujących, czyli mówiąc po polsku, gnojenie przeciwników.
Szczególnie zainteresował mnie ostatnio pojawiający się w mediach temat charyzmatyczności.
Oczywiście w kontekście dwu kandydatów: Kaczyńskiego i Komorowskiego.
Politolodzy, politycy i kto tylko może, stwierdza, że Kaczyński jest wybitnie charyzmatyczny, a Komorowski nudny jak flaki z olejem i nie nadaje sie na Wodza Najjaśnieszej.
Trochę, muszę się przyznać, to do mnie nie trafia, bo w historii świata było wielu charyzmatycznych przywódców, ale skutki ich charyzmy były nierzadko tragiczne, chociaż początkowo ich przywództwo powodowało entuzjazm tłumów, a nawet omdlenia niewiast w różnym wieku. I społeczeństwa przez długi czas stały za nimi murem, co utwierdza mnie w przekonaniu, że większość niekoniecznie ma rację. Wbrew powtarzanej często opinii, że społeczeństwo jako całość nigdy się nie myli. Otóż myli się jak cholera, a może nawet bardziej.
Przykłady pierwsze z brzegu: Hitler, Stalin, Salazar, Franco, Peron, Castro, Saddam Hussein, Chomeini. A także Napoleon Bonaparte.
Dlatego określenie „charyzmatyczny przywódca” nie jest eo ipso określeniem jednoznacznie pozytywnym. A może nawet wręcz przeciwnie.
(Chlubny wyjątek, potwierdzający jednak regułę: Jan Paweł II)
Ale po kolei. Niemiecki socjolog Max Weber (zmarł w 1920 roku) twierdził, że najlepsze warunki do pojawienia się charyzmatycznego przywódcy są wtedy, gdy istnieje stan zbiorowego zagrożenia. Najważniejsze jest więc, aby taki stan postrzegania rzeczywistości przez społeczeństwo istniał. Weber uważał, że tworzy się wtedy nowy katalog wartości i zbiorowej identyfikacji. To dopiero stanowi żyzny grunt do uatrakcyjnienia postaci charyzmatycznego przywódcy – zbawcy i pasterza narodu.
Ale, jak konkludował, władza taka staje się stopniowo niedemokratyczna, gdyż przywódcy żądają bezwarunkowego uznania ich katalogu wartości za jedynie właściwy.
Ten typ władzy ma charakter przejściowy i personalny i trudno jest znaleźć następców takich przywódców. Tyle Weber „w tym temacie”.
W Polsce obecnie jedyna partia i jedyny jej przywódca do którego pasuje opinia tego niemieckiego socjologa, to PiS i Jarosław Kaczyński. Gdyby okazało się, że jego charyzma skłoni społeczeństwo do wybrania go, to po raz kolejny w historii wzięłaby ona górę nad chłodną oceną kandydata do Pałacu. Bo pamiętajmy, że gdyby nie było katastrofy lotniczej, elektorat Jarosława nie różniłby się wielkością od, powiedzmy sobie, Olechowskiego czy Pawlaka.
Z ostatnich sygnałów wysyłanych przez ludzi Prezesa wynika, że PiS stara się wygładzić swój wizerunek, uspokoić retorykę i unikać agresywnych wypowiedzi.
To jednak o wiele za mało, aby społeczeństwo „łyknęło” nowego Jarosława. Pozostaje wciąż rzeka spraw, które sama powściągliwa obecnie postawa kandydata nie odsunie w zapomnienie. JK stworzył w IV RP listę pojęć, ocen i poglądów oraz duszną atmosferę polityczną, której zapomnieć się nie da.
Jeżeli obecnie JK uważa, że to wszystko było błędem, to trudno go zakwalifikować jako poważnego i zrównoważonego człowieka, o kwalifikacjach na urząd Prezydenta nie wspominając.
Poza tym musiałby - to co zrobił, do czego dążył - odwołać punkt po punkcie. Bo jeżeli pominie swoją przeszłość w IV RP milczeniem, to oznacza, że jedynie odwiesza na okres wyborów swoje prawdziwe oblicze, przyjmując dla celów kampanii kamuflaż obliczony na naiwność i sklerozę wyborców.
Warto pamiętać, co Prezes mówił po przegranych wyborach parlamentarnych: "IV RP to nie jest idea na jeden sezon, nie na jedną kadencję. Ta idea lepszej, sprawiedliwszej Polski pozostaje żywa".
"IV Rzeczpospolita tak czy owak wróci. Kraj skonstruowany na podobieństwo III RP nie ma żadnych szans rozwoju".
Oraz:
"Wszyscy dziennikarze pracujący dla niepolskich właścicieli powinni stosować pewien zakres samokontroli. (...) chodzi przede wszystkim o media niemieckie".
"Tych moherów jest w Polsce dużo więcej, niż się sądzi. To są ludzie, którzy są przywiązani do polskiego państwa i polskości. Nie ukrywam, że my na nich stawiamy, to zdecydowanie nasz elektorat. Każdy głos przyjmiemy z radością, ale uważamy, że podstawą budowy porządnego polskiego państwa są właśnie ci ludzie".
Po likwidacji WSI: „nie spodziewałem się, że żyliśmy naprawdę w Ubekistanie".
"Lista wszystkich agentów powinna być ujawniona. To warunek porządku moralnego w Polsce i poważny element uporządkowania spraw w życiu publicznym i gospodarczym". "Natomiast ujawnienie wszystkich materiałów, dotyczących wszystkich obywateli, to jest przedsięwzięcie co najmniej wielce ryzykowne".
Czy JK nadal uważa, że to komuniści promowali Lecha Wałęsę na urząd prezydencki ?
I tak dalej, i tym podobne.
Pamiętajmy, że otoczenie, które stworzył JK to ci sami pełni nienawiści ludzie, którzy spowodowali, że w powszechnej opinii PiS stał się partią bez przyszłości, opartą na jednym, nie do zastąpienia, samotnym człowieku.
Ale to było przed 10 kwietnia. Od tego czasu, część opinii publicznej się zradykalizowała, a niektórzy twierdza, że dopiero teraz doceniają działalność tandemu bliźniaków.
Oszaleli ?
Aby wykorzystać maksymalnie społeczne współczucie, Jarosław K. unika mediów, a jego pretorianie wytwarzają napięcie i oczekiwanie na pierwsze kampanijne słowa Wodza, które wkrótce padną.
Ja myślę, że w Pałacu potrzeba dzisiaj przywódcy uczciwego, zrównoważonego i NORMALNEGO, współpracującego nad wypracowaniem spójnej relacji: rząd – prezydent.
Z obecnych poważnych kandydatów jedynie Komorowski budzi szacunek, sympatię i nadzieję.
A nie agresywnego zakompleksionego fanatyka, który walkę z rządem uczynił już dawno swoim posłannictwem.
Charyzma jest dobra na salonach.
Co prawda, to niby niedopuszczalne i w złym smaku co najmniej, aby kandydaci starali się o głosy, wykorzystując istniejące po żałobie nastroje społeczne, ale wszyscy wiemy, że w wyścigu do Pałacu, tak naprawdę, wszystkie chwyty będą stosowane.
Jeden sposób działania kandydatów (w oparciu o swoje partie), to promowanie siebie samych. A drugi, sprzężony z pierwszym, jak bracia bliźniacy, to aktywne obniżanie atrakcyjności kandydatów rywalizujących, czyli mówiąc po polsku, gnojenie przeciwników.
Szczególnie zainteresował mnie ostatnio pojawiający się w mediach temat charyzmatyczności.
Oczywiście w kontekście dwu kandydatów: Kaczyńskiego i Komorowskiego.
Politolodzy, politycy i kto tylko może, stwierdza, że Kaczyński jest wybitnie charyzmatyczny, a Komorowski nudny jak flaki z olejem i nie nadaje sie na Wodza Najjaśnieszej.
Trochę, muszę się przyznać, to do mnie nie trafia, bo w historii świata było wielu charyzmatycznych przywódców, ale skutki ich charyzmy były nierzadko tragiczne, chociaż początkowo ich przywództwo powodowało entuzjazm tłumów, a nawet omdlenia niewiast w różnym wieku. I społeczeństwa przez długi czas stały za nimi murem, co utwierdza mnie w przekonaniu, że większość niekoniecznie ma rację. Wbrew powtarzanej często opinii, że społeczeństwo jako całość nigdy się nie myli. Otóż myli się jak cholera, a może nawet bardziej.
Przykłady pierwsze z brzegu: Hitler, Stalin, Salazar, Franco, Peron, Castro, Saddam Hussein, Chomeini. A także Napoleon Bonaparte.
Dlatego określenie „charyzmatyczny przywódca” nie jest eo ipso określeniem jednoznacznie pozytywnym. A może nawet wręcz przeciwnie.
(Chlubny wyjątek, potwierdzający jednak regułę: Jan Paweł II)
Ale po kolei. Niemiecki socjolog Max Weber (zmarł w 1920 roku) twierdził, że najlepsze warunki do pojawienia się charyzmatycznego przywódcy są wtedy, gdy istnieje stan zbiorowego zagrożenia. Najważniejsze jest więc, aby taki stan postrzegania rzeczywistości przez społeczeństwo istniał. Weber uważał, że tworzy się wtedy nowy katalog wartości i zbiorowej identyfikacji. To dopiero stanowi żyzny grunt do uatrakcyjnienia postaci charyzmatycznego przywódcy – zbawcy i pasterza narodu.
Ale, jak konkludował, władza taka staje się stopniowo niedemokratyczna, gdyż przywódcy żądają bezwarunkowego uznania ich katalogu wartości za jedynie właściwy.
Ten typ władzy ma charakter przejściowy i personalny i trudno jest znaleźć następców takich przywódców. Tyle Weber „w tym temacie”.
W Polsce obecnie jedyna partia i jedyny jej przywódca do którego pasuje opinia tego niemieckiego socjologa, to PiS i Jarosław Kaczyński. Gdyby okazało się, że jego charyzma skłoni społeczeństwo do wybrania go, to po raz kolejny w historii wzięłaby ona górę nad chłodną oceną kandydata do Pałacu. Bo pamiętajmy, że gdyby nie było katastrofy lotniczej, elektorat Jarosława nie różniłby się wielkością od, powiedzmy sobie, Olechowskiego czy Pawlaka.
Z ostatnich sygnałów wysyłanych przez ludzi Prezesa wynika, że PiS stara się wygładzić swój wizerunek, uspokoić retorykę i unikać agresywnych wypowiedzi.
To jednak o wiele za mało, aby społeczeństwo „łyknęło” nowego Jarosława. Pozostaje wciąż rzeka spraw, które sama powściągliwa obecnie postawa kandydata nie odsunie w zapomnienie. JK stworzył w IV RP listę pojęć, ocen i poglądów oraz duszną atmosferę polityczną, której zapomnieć się nie da.
Jeżeli obecnie JK uważa, że to wszystko było błędem, to trudno go zakwalifikować jako poważnego i zrównoważonego człowieka, o kwalifikacjach na urząd Prezydenta nie wspominając.
Poza tym musiałby - to co zrobił, do czego dążył - odwołać punkt po punkcie. Bo jeżeli pominie swoją przeszłość w IV RP milczeniem, to oznacza, że jedynie odwiesza na okres wyborów swoje prawdziwe oblicze, przyjmując dla celów kampanii kamuflaż obliczony na naiwność i sklerozę wyborców.
Warto pamiętać, co Prezes mówił po przegranych wyborach parlamentarnych: "IV RP to nie jest idea na jeden sezon, nie na jedną kadencję. Ta idea lepszej, sprawiedliwszej Polski pozostaje żywa".
"IV Rzeczpospolita tak czy owak wróci. Kraj skonstruowany na podobieństwo III RP nie ma żadnych szans rozwoju".
Oraz:
"Wszyscy dziennikarze pracujący dla niepolskich właścicieli powinni stosować pewien zakres samokontroli. (...) chodzi przede wszystkim o media niemieckie".
"Tych moherów jest w Polsce dużo więcej, niż się sądzi. To są ludzie, którzy są przywiązani do polskiego państwa i polskości. Nie ukrywam, że my na nich stawiamy, to zdecydowanie nasz elektorat. Każdy głos przyjmiemy z radością, ale uważamy, że podstawą budowy porządnego polskiego państwa są właśnie ci ludzie".
Po likwidacji WSI: „nie spodziewałem się, że żyliśmy naprawdę w Ubekistanie".
"Lista wszystkich agentów powinna być ujawniona. To warunek porządku moralnego w Polsce i poważny element uporządkowania spraw w życiu publicznym i gospodarczym". "Natomiast ujawnienie wszystkich materiałów, dotyczących wszystkich obywateli, to jest przedsięwzięcie co najmniej wielce ryzykowne".
Czy JK nadal uważa, że to komuniści promowali Lecha Wałęsę na urząd prezydencki ?
I tak dalej, i tym podobne.
Pamiętajmy, że otoczenie, które stworzył JK to ci sami pełni nienawiści ludzie, którzy spowodowali, że w powszechnej opinii PiS stał się partią bez przyszłości, opartą na jednym, nie do zastąpienia, samotnym człowieku.
Ale to było przed 10 kwietnia. Od tego czasu, część opinii publicznej się zradykalizowała, a niektórzy twierdza, że dopiero teraz doceniają działalność tandemu bliźniaków.
Oszaleli ?
Aby wykorzystać maksymalnie społeczne współczucie, Jarosław K. unika mediów, a jego pretorianie wytwarzają napięcie i oczekiwanie na pierwsze kampanijne słowa Wodza, które wkrótce padną.
Ja myślę, że w Pałacu potrzeba dzisiaj przywódcy uczciwego, zrównoważonego i NORMALNEGO, współpracującego nad wypracowaniem spójnej relacji: rząd – prezydent.
Z obecnych poważnych kandydatów jedynie Komorowski budzi szacunek, sympatię i nadzieję.
A nie agresywnego zakompleksionego fanatyka, który walkę z rządem uczynił już dawno swoim posłannictwem.
Charyzma jest dobra na salonach.
wtorek, 27 kwietnia 2010
Pospieszne hipotezy
Rośnie lawinowo ilość hipotez dotyczących katastrofy pod Smoleńskiem.
Trudno za nimi nadążyć, ale poza „oczywistą” wersją zestrzelenia rakietą, zmylenia przyrządów nawigacyjnych samolotu, przemieszczenia świateł nakierowujących lądujący samolot na pas, zaingerowania w system mierzący aktualną wysokość od ziemi, istnieje przypuszczenie rozstrzelania na ziemi jeszcze żywych członków załogi samolotu.
W tle powyższych wersji wyłania się z gęstniejącej mgły obraz chichoczących Putina i Miedwiediewa zjednoczonych we wspólnym celu: wyeliminowania za jednym zamachem (zamachem !) elity polskich przywódców cywilnych i wojskowych.
W tej zamglonej gmatwaninie obłędnych hipotez pływają w TVP różne pospieszalskie ryby i podrzucają sobie nawzajem coraz bardziej paranoidalne przypuszczenia, które w rezultacie mają wypromować jedynego człowieka godnego posady następcy-kontynuatora w Pałacu Prezydenckim. Takiego Lecha-bis.
Gdyby ten plan się zrealizował, byłoby to w nowoczesnym świecie i w Europie wydarzenie kuriozalne. Szczególnie w obliczu bardzo słabej oceny Lecha jako prezydenta w końcówce jego życia.
Jeszcze bardziej dziwne jest to, że w następstwie tragicznej śmierci, w kilka dni, ostatniemu prezydentowi podskoczyły notowania aż o 25% ! Znaczy, że po śmierci stał się lepszy o 25% ?
Chyba tak, bo gdyby nie umarł, byłby o te 25% gorszy. Logiczne ? Tak, chociaż bez sensu.
Jedyny powód tej zmiany ocen tkwi zatem w histerycznym i chimerycznym podejściu społeczeństwa do ludzi – uczestników katastrofy. Po prostu społeczeństwo postrzega ofiary inaczej niż gdy były żywymi ludźmi. Ustawicznie powtarzany w TV komputerowo generowany przebieg nieszczęsnego lądowania, dzięki towarzyszącej widzom telewizyjnym empatii wzmaga w wielkim stopniu współczucie dla ofiar.
To w wymiarze ludzkim jest zrozumiałe, ale nie powinno mieć żadnego wpływu na ocenę tego jak człowiek, za życia, piastował urząd na który został powołany. No, ale jak widać ma.
Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że gdyby zmarł nagle na zawał, lub w wyniku upadku ze schodów pałacowych po wesołym bankiecie, współczucie narodu byłoby znacznie mniejsze a i Wawel niepewny.
Tak to, jak zawsze twierdzę, przypadek często powoduje spore zawirowania.
Przykład koronny: gdyby arcyksiążę nie upierał się, aby z żoną zafundować sobie przejażdżkę po Sarajewie w 1914 roku, nie zginęłoby 20 milionów ludzi.
Bo gdyby latającą maszyną dowodził zwyczajny, cywilny, kapitan np. LOTu, czy SASu, czy Lufthansy i miał zaplanowane przed wylotem, jak to jest standardem, 2 lotniska awaryjne – to według normalnych procedur skorzystałby z jednego z nich i ceremonia w Katyniu byłaby tylko nieco opóźniona. I dalej żyłoby tych 96 nieszczęsnych ludzi.
I tylko redaktor Pospieszalski z kolegami nie mógłby pospieszać z pospiesznymi choć zawoalowanymi hipotezami antypolskiego spisku pewnej grupy z poza kraju realizującej celowy zamach. Do której to grupy, to moja podpowiedź, powinien dodać ministra Klicha, za którego kadencji nie wyjaśniono do końca przyczyn wypadków CASY, MI-2 oraz Bryzy. Czy więc katastrofa Tupolewa to naprawdę przypadek ?? Czy może... Nie daj Boże.
Trudno za nimi nadążyć, ale poza „oczywistą” wersją zestrzelenia rakietą, zmylenia przyrządów nawigacyjnych samolotu, przemieszczenia świateł nakierowujących lądujący samolot na pas, zaingerowania w system mierzący aktualną wysokość od ziemi, istnieje przypuszczenie rozstrzelania na ziemi jeszcze żywych członków załogi samolotu.
W tle powyższych wersji wyłania się z gęstniejącej mgły obraz chichoczących Putina i Miedwiediewa zjednoczonych we wspólnym celu: wyeliminowania za jednym zamachem (zamachem !) elity polskich przywódców cywilnych i wojskowych.
W tej zamglonej gmatwaninie obłędnych hipotez pływają w TVP różne pospieszalskie ryby i podrzucają sobie nawzajem coraz bardziej paranoidalne przypuszczenia, które w rezultacie mają wypromować jedynego człowieka godnego posady następcy-kontynuatora w Pałacu Prezydenckim. Takiego Lecha-bis.
Gdyby ten plan się zrealizował, byłoby to w nowoczesnym świecie i w Europie wydarzenie kuriozalne. Szczególnie w obliczu bardzo słabej oceny Lecha jako prezydenta w końcówce jego życia.
Jeszcze bardziej dziwne jest to, że w następstwie tragicznej śmierci, w kilka dni, ostatniemu prezydentowi podskoczyły notowania aż o 25% ! Znaczy, że po śmierci stał się lepszy o 25% ?
Chyba tak, bo gdyby nie umarł, byłby o te 25% gorszy. Logiczne ? Tak, chociaż bez sensu.
Jedyny powód tej zmiany ocen tkwi zatem w histerycznym i chimerycznym podejściu społeczeństwa do ludzi – uczestników katastrofy. Po prostu społeczeństwo postrzega ofiary inaczej niż gdy były żywymi ludźmi. Ustawicznie powtarzany w TV komputerowo generowany przebieg nieszczęsnego lądowania, dzięki towarzyszącej widzom telewizyjnym empatii wzmaga w wielkim stopniu współczucie dla ofiar.
To w wymiarze ludzkim jest zrozumiałe, ale nie powinno mieć żadnego wpływu na ocenę tego jak człowiek, za życia, piastował urząd na który został powołany. No, ale jak widać ma.
Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że gdyby zmarł nagle na zawał, lub w wyniku upadku ze schodów pałacowych po wesołym bankiecie, współczucie narodu byłoby znacznie mniejsze a i Wawel niepewny.
Tak to, jak zawsze twierdzę, przypadek często powoduje spore zawirowania.
Przykład koronny: gdyby arcyksiążę nie upierał się, aby z żoną zafundować sobie przejażdżkę po Sarajewie w 1914 roku, nie zginęłoby 20 milionów ludzi.
Bo gdyby latającą maszyną dowodził zwyczajny, cywilny, kapitan np. LOTu, czy SASu, czy Lufthansy i miał zaplanowane przed wylotem, jak to jest standardem, 2 lotniska awaryjne – to według normalnych procedur skorzystałby z jednego z nich i ceremonia w Katyniu byłaby tylko nieco opóźniona. I dalej żyłoby tych 96 nieszczęsnych ludzi.
I tylko redaktor Pospieszalski z kolegami nie mógłby pospieszać z pospiesznymi choć zawoalowanymi hipotezami antypolskiego spisku pewnej grupy z poza kraju realizującej celowy zamach. Do której to grupy, to moja podpowiedź, powinien dodać ministra Klicha, za którego kadencji nie wyjaśniono do końca przyczyn wypadków CASY, MI-2 oraz Bryzy. Czy więc katastrofa Tupolewa to naprawdę przypadek ?? Czy może... Nie daj Boże.
sobota, 17 kwietnia 2010
Jeszcze Polska nie zginęła !
Celibat zaostrza zmysły, a śmierć stępia krytyczne oceny.
Ta ostatnia konstatacja obrazuje stan emocji w narodzie po koszmarnym wypadku lotniczym pod Smoleńskiem. Gdyby brać poważnie niektóre telewizyjne wypowiedzi pielgrzymujących do Pałacu Prezydenckiego rodaków, to nastąpił Armageddon i koniec świata, a nasz naród juz nigdy się nie podźwignie w oparciu o tych, którzy pozostali przy życiu. Takich „Polaków” jak, za przeproszeniem, Tusk, czy Komorowski.
Naród, który od szkoły podstawowej w ramach nauki języka polskiego i historii karmiony jest nadmiernie martyrologią rodaków, odsłanianiem coraz to nowych pomników bohaterów walki i męczeństwa, czyli kultem śmierci w obronie ojczyzny (taka polska wersja Dżihadu), wpadł obecnie w psychozę kultu zmarłego prezydenta i jego żony.
Ma sie to nijak do chłodnej oceny jego prezydentury przez społeczeństwo jeszcze miesiąc temu, a więc również do oceny jego jako człowieka (bo w końcu był najpierw człowiekiem a potem prezydentem) za jego doczesnego życia.
Jak wszyscy wiemy, kolejne sondaże nie dawały mu żadnych szans w I jak i w II turze wyborów. Zarzucano mu małostkowość, bierność, złośliwość, psucie wizerunku Polski za granicą itd. itp.
Nie zdołał nawet opanować swojej, nazwijmy to łagodnie, niechęci do premiera, gdy ten po angielsku witał Condoleezzę Rice. Rozumiem, że nie rozumiał co Tusk do niej mówił, ale czy to wystarczy żeby publicznie obśmiewać kolegę-rodaka i premiera Polski ?
Lub aby domagać się reakcji kanclerz Merkel na artykuł o „kartoflach” w prywatnej niemieckiej gazecie ? Można by przytaczać w nieskończoność jego nieudolności, małe i duże złośliwości oraz epitety którymi hojnie obdarzał adwersarzy.
I nagle, po tym tragicznym wypadku lotniczym, media kreują go na Wielkiego Męża Stanu i Męża Opatrznościowego naszego narodu. Człowieka ciepłego i dowcipnego zarazem. Takiego dobrego wujka z Pałacu Prezydenckiego.
Kanał TVP w reportażach przytacza opinie ludzi w rodzaju: „To był jedyny prawdziwy patriota” lub „W katastrofie pod Smoleńskiem straciłam życiowy drogowskaz”. Współczuję tej pani.
W obliczu nagłej i tragicznej śmierci, niektórzy ludzie wyraźnie zatracili wszelkie proporcje. Głosami nieznanych – dotychczas - osób zgłosili parę prezydencką na Wawel, a kardynał Dziwisz bezmyślnie „przyklepał” tę propozycję.
I w ten sposób zamienił okres żałoby w okres polemiki i kontestacji. To przed pogrzebem, a co będzie w następnych dniach, czy tygodniach ? Pojednanie narodu i polityków w następstwie tragicznej śmierci ? Ukulturalnienie debaty politycznej i wprowadzenie jej na tory czysto merytoryczne ?
Wiara w takie następstwa w ogóle, a teraz szczególnie, to chyba krańcowa naiwność.
Już dużo bardziej prawdopodobne jest obecnie zbliżenie Polski z Rosją, niż zbliżenie rozentuzjazmowanych, a podzielonych Polaków.
I tak jak bezsensowna była próba wylądowania w technice „na oko” i we mgle z elitą polityczną państwa na pokładzie (takie polskie kamikaze, albo „Polak potrafi”), tak bezsensowna była decyzja kardynała o pochówku na Wawelu.
Szkoda tylko, że nieco w cieniu powyższych turbulencji, pozostał los i rozpacz rodzin po śmierci tylu innych pechowych pasażerów tego Tupolewa 154M.
Ta ostatnia konstatacja obrazuje stan emocji w narodzie po koszmarnym wypadku lotniczym pod Smoleńskiem. Gdyby brać poważnie niektóre telewizyjne wypowiedzi pielgrzymujących do Pałacu Prezydenckiego rodaków, to nastąpił Armageddon i koniec świata, a nasz naród juz nigdy się nie podźwignie w oparciu o tych, którzy pozostali przy życiu. Takich „Polaków” jak, za przeproszeniem, Tusk, czy Komorowski.
Naród, który od szkoły podstawowej w ramach nauki języka polskiego i historii karmiony jest nadmiernie martyrologią rodaków, odsłanianiem coraz to nowych pomników bohaterów walki i męczeństwa, czyli kultem śmierci w obronie ojczyzny (taka polska wersja Dżihadu), wpadł obecnie w psychozę kultu zmarłego prezydenta i jego żony.
Ma sie to nijak do chłodnej oceny jego prezydentury przez społeczeństwo jeszcze miesiąc temu, a więc również do oceny jego jako człowieka (bo w końcu był najpierw człowiekiem a potem prezydentem) za jego doczesnego życia.
Jak wszyscy wiemy, kolejne sondaże nie dawały mu żadnych szans w I jak i w II turze wyborów. Zarzucano mu małostkowość, bierność, złośliwość, psucie wizerunku Polski za granicą itd. itp.
Nie zdołał nawet opanować swojej, nazwijmy to łagodnie, niechęci do premiera, gdy ten po angielsku witał Condoleezzę Rice. Rozumiem, że nie rozumiał co Tusk do niej mówił, ale czy to wystarczy żeby publicznie obśmiewać kolegę-rodaka i premiera Polski ?
Lub aby domagać się reakcji kanclerz Merkel na artykuł o „kartoflach” w prywatnej niemieckiej gazecie ? Można by przytaczać w nieskończoność jego nieudolności, małe i duże złośliwości oraz epitety którymi hojnie obdarzał adwersarzy.
I nagle, po tym tragicznym wypadku lotniczym, media kreują go na Wielkiego Męża Stanu i Męża Opatrznościowego naszego narodu. Człowieka ciepłego i dowcipnego zarazem. Takiego dobrego wujka z Pałacu Prezydenckiego.
Kanał TVP w reportażach przytacza opinie ludzi w rodzaju: „To był jedyny prawdziwy patriota” lub „W katastrofie pod Smoleńskiem straciłam życiowy drogowskaz”. Współczuję tej pani.
W obliczu nagłej i tragicznej śmierci, niektórzy ludzie wyraźnie zatracili wszelkie proporcje. Głosami nieznanych – dotychczas - osób zgłosili parę prezydencką na Wawel, a kardynał Dziwisz bezmyślnie „przyklepał” tę propozycję.
I w ten sposób zamienił okres żałoby w okres polemiki i kontestacji. To przed pogrzebem, a co będzie w następnych dniach, czy tygodniach ? Pojednanie narodu i polityków w następstwie tragicznej śmierci ? Ukulturalnienie debaty politycznej i wprowadzenie jej na tory czysto merytoryczne ?
Wiara w takie następstwa w ogóle, a teraz szczególnie, to chyba krańcowa naiwność.
Już dużo bardziej prawdopodobne jest obecnie zbliżenie Polski z Rosją, niż zbliżenie rozentuzjazmowanych, a podzielonych Polaków.
I tak jak bezsensowna była próba wylądowania w technice „na oko” i we mgle z elitą polityczną państwa na pokładzie (takie polskie kamikaze, albo „Polak potrafi”), tak bezsensowna była decyzja kardynała o pochówku na Wawelu.
Szkoda tylko, że nieco w cieniu powyższych turbulencji, pozostał los i rozpacz rodzin po śmierci tylu innych pechowych pasażerów tego Tupolewa 154M.
niedziela, 11 kwietnia 2010
Polacy. Islamofoby i rasiści ?
W Warszawie ogłoszono, że powstaje nowy meczet.
Budowę finansuje szejk z Arabii Saudyjskiej. Miejsce wybrano historyczne dla Polaków: Reduta Ordona. To wkurzyło nieco warszawiaków i nie tylko ich. Na manifę protestacyjną przyjechali również rodacy z różnych krajów Europy, zaalarmowani tym wydarzeniem. Oczywiście protestujący mieli wielokrotna przewagę liczebną nad zwolennikami budowy (hasła na ich transparentach: Islamofoby !, Rasiści !), ale nie to jest istotą sprawy.
Wyznawców proroka jest u nas niewielu, raptem około 20 tysięcy. To kropla w morzu w porównaniu do Francji (4 miliony), czy Niemiec (3 miliony). Więc to raczej burza w szklance wody. Po co ten protest ? Komu zagraża 20 tysięcy mahometan pragnących uzyskać wreszcie godne warunki do modlitwy i spotkań ? Czy Polacy to „islamofoby” i rasiści ?
Po kolei.
Fakt, że kapitał saudyjski finansuje budowę efektownej, nowoczesnej świątyni moim zdaniem świadczy o tym, że Polska, członek Unii Europejskiej, rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. Dopóki Polska była biednym postkomunistycznym krajem, kapitał saudyjski czy omański nie finansował budowy meczetów, chociaż Tatarzy polscy mieszkają tu od ponad 500 lat, są doskonale zintegrowani i przelali w tym czasie wiele własnej krwi w obronie Rzeczpospolitej.
Nawiasem mówiąc, Tatarzy polscy (w końcu tylko mniejszość narodowa) zapisali wyjątkowy i chlubny rozdział naszej historii walki o wolność. Zapewne dlatego wśród protestujących znalazły się transparenty „Tatarzy TAK, Liga Muzułmańska NIE”.
Natomiast w poprzedzających kilkudziesięciu latach „uchodźcy” z krajów islamskich uchodzili głównie do bogatych krajów zachodniej Europy i Australii. Często pod pozorem rzekomych prześladowań w macierzystych krajach. Socjalistyczne administracje na przykład w krajach skandynawskich już od 60tych lat kierując się poprawnością polityczna przyjmowały uchodzących „uchodźców” w imię miłości chrześcijańskiej i solidarności z uciemiężonymi i prześladowanymi. Takim „biedakom” nie wypadało odmawiać prawa do osiedlania się i pomocy finansowej. Gdy którykolwiek z miejscowych polityków protestował przeciwko pochopnemu udzielaniu statusu uchodźcy, szybko okrzyczany był egoistycznym rasistą a z taką nalepką na życiorysie nie mógł marzyc o dalszej karierze. A stopniowo rzesza azylantów spod znaku półksiężyca rosła liczebnie i dysponowała sprytnymi prawnikami, którzy dbali o to, aby żaden „uchodźca” nie został deportowany. Naiwne i zamożne społeczeństwa skandynawskie nie zawracały sobie głowy napływem pojedynczych czarnowłosych przybyszów, a piękne nordyckie blondynki były wręcz zafascynowane smagłymi młodzieńcami.
Pracując wiele lat w Skandynawskich Liniach Lotniczych SAS, poznałem proste i popularne metody „wciskania się” do zamożnej Danii czy Szwecji. Gościu w którymś z islamskich krajów kupował paszport z fałszywą wizą i bilet lotniczy w pakiecie od zawodowego „szmuglera” za parę tysięcy dolarów, na takich samych zasadach jak robią to często np. Czeczeni, Mołdawianie czy Gruzini planując obecnie wyjazdy „turystyczne” do Unii Europejskiej. Przed lądowaniem w Kopenhadze czy Sztokholmie przyszły Skandynaw wyrzucał dokumenty do samolotowego kibla i podczas kontroli paszportowej powtarzał rzekomo jedyne słowo jakie znał: azyl, azyl. Trzeba było sprowadzać na lotnisko tłumaczy, ale nie było od razu wiadomo z jakiego języka. I już sprytny gościu nocował w lotniskowej „przechowalni”. Po rozszyfrowaniu jego kraju pochodzenia pokazywał gest obrazujący poderżnięcie gardła, co miało oznaczać, że to właśnie czekało na niego po ewentualnej deportacji. Wtedy już sprawą zajmowała się prasa polująca na newsa. To nie do wiary, ale skandynawskie władze bojąc się stygmatu rasistowskiego, przerzucały lekkomyślnie i bez komplikacji takich azylantów do obozów przejściowych, co było już przedsionkiem do załatwienia im prawa pobytu.
Skandynawia zaczęła już w latach 60tych uchodzić za raj dla uciemiężonych. I uważała to za zaszczyt i powód do dumy.
Zamożni nordycy (podobnie jak mieszkańcy zachodniej Europy) nie interesowali się tym, że jeden azylant po paru miesiącach przymusowej kwarantanny domagał się połączenia z rodziną, zwykle bardzo liczną. A adwokaci już wyspecjalizowani w obronie interesów kolorowych „biedaków” nauczyli się skutecznie doprowadzać do legalnego już sprowadzania ich krewnych (niehumanitarne jest odmawianie kontaktu z bliskimi), co sprawiało, że po kilku latach jeden azylant stawał się zalążkiem wieloosobowej rodziny. Wszystko na koszt skandynawskiego podatnika.
Azylanci islamscy, aby nie czuć się wyobcowani w nowych miejscach pobytu, uczęszczali na sponsorowaną przez Skandynawów naukę nowego języka (niechętnie) i otrzymywali comiesięczne zasiłki (to był prawdziwy cel ich podróży).
No i potrzebowali miejsc do modlitwy zgodnie ze swoja religią. A że nie dysponowali środkami, trzeba im było sfinansować budowy meczetów. Ewentualna odmowa sponsorowania była natychmiast oprotestowywana i okrzyczana jako przejaw nietolerancji, rasizmu i znieczulicy.
A społeczności islamskie w Skandynawii stopniowo rosły w siłę, tym bardziej, że znani z dużego przyrostu naturalnego powiększali się szybko liczebnie i ci nowo narodzeni stawali się już obywatelami Danii, Norwegii, czy Szwecji. A obywatel, to już o wiele więcej niż uchodźca i ma prawo domagać się i żądać. Oraz z czasem wpływać na politykę swojego nowego kraju.
Od samego też początku tej nowej imigracji powstawać zaczęły w miastach enklawy nędzy, bezrobocia i przestępczości. Enklawy te łączyła obca krajowi gospodarza religia, stopniowo coraz bardziej zradykalizowana i konfrontacyjna. A nic tak bardzo nie dzieli ludzi, jak odmienność religijna. To wiemy, bo więcej ludzi zginęło w wojnach religijnych, niż we wszystkich innych konfliktach zbrojnych.
Z czasem Skandynawia zatraciła swój skandynawski koloryt i obudziła się z obiema rękami w nocniku. Ale to przebudzenie obecnie już nic nie da. Trudno walczyć z własnymi obywatelami.
Pod hasłami tolerancji dla uchodźców i miłosierdzia dla prześladowanych, naiwni i zamożni frajerzy z północy oddali już w dużej mierze swe kraje z niepowtarzalną historia, kulturą i tradycjami we władanie ludziom, którzy z tą historia, kultura i tradycjami nie maja absolutnie nic wspólnego. Że tak powiem, wręcz przeciwnie.
Podobne procesy zaszły już dawno w Niemczech, gdzie miejscowym nie chciało się wykonywać prac fizycznych i sprowadzali sobie tanią siłę robocza z Turcji. Teraz walczą o przetrwanie i zachowanie własnej tożsamości narodowej, a pani kanclerz ostrożnie ostatnio protestuje przeciwko gimnazjom prowadzonym w języku tureckim przez nauczycieli oczywiście nie znających języka niemieckiego, a będących na 2 letnich kontraktach organizacji podległej rządowi tureckiemu.
A administracje miast niemieckich, wychodząc naprzeciw postulatom społeczności nieislamskiej (wciąż jeszcze będącej większością) bardzo nieśmiało zgłaszają zastrzeżenia co do lokalizacji i wielkości planowanych meczetów (w Kolonii wyznawcy Proroka żądali początkowo 60 metrowych minaretów !). Nieśmiało, aby nie zgrzeszyć przeciwko poprawności politycznej i nie uchodzić za nietolerancyjnych spadkobierców faszyzmu. Problemy z ułożeniem sobie właściwych stosunków z mahometanami prześladują kolejne administracje niemieckie, a końca ich nie widać.
Widać natomiast wyraźnie, że napór Islamu na Europę wzrasta z każdym rokiem.
Czy to jest zagrożenie czy szansa ? I jedno i drugie. Dla Europy o korzeniach chrześcijańskich to nowe i szybko postępujące zagrożenie, ale dla Islamu to wielka dziejowa szansa. Szansa na stopniową dominację w tej części świata. I nie ważne, że nastąpi to dopiero za kilkadziesiąt lat. Ale nastąpi na pewno, bo wystarczy porównać rozrodczość wyznawców Islamu w ich nowych ojczyznach z tą europejskich chrześcijan.
Półżartem: to taki bardzo skuteczny, chociaż opóźniony, odwet za „nasze”wyprawy krzyżowe. I za zwycięstwo połączonych armii pod dowództwem króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem.
Na własne życzenie zamożnej, krótkowzrocznej i naiwnej Europy. Spętanej tzw. poprawnością polityczną, która stanowi swoiste kajdany nałożone na rozum, i instynkt samozachowawczy.
W czasie manify obok placu budowy warszawskiego meczetu, padały często z obu stron identyczne hasła: Tolerancja ! Demokracja ! To piękne słowa. Z tym, ze każda strona rozumie je inaczej.
Chrześcijanie, czy też niewierzący chcieliby tolerancyjnego i humanitarnego Islamu.
Takiego, którego wyznawcy chętnie i łatwo integrują się z obywatelami nowej ojczyzny-gospodarza.
Są otwarci na obyczaje i sposób życia „miejscowych”.
Podobnie jak Polacy w Niemczech, Skandynawii, Skandynawowie w Anglii czy Francji, itd.
Takiego Islamu, który nie powoduje tworzenia zamkniętych enklaw jak bastionów religijnych, gdzie miejscowy Francuz, Duńczyk czy Anglik praktycznie, dla własnego bezpieczeństwa, nie powinien się dzisiaj pojawiać.
Takiego Islamu, który jest religią pojednania a nie konfrontacji z „niewiernymi” kraju-gospodarza.
Takiego, który nie ogłasza fatwy i nie ściga pisarza czy karykaturzysty.
Takiego, który daje równouprawnienie kobietom, i nie ubiera ich w stroje, które przypominają pokrowce na meble. Idea możliwie jak najszczelniejszego zakrywania ciała kobiety jest zupełnie obca w tej części świata i w obecnych czasach.
Tak samo jak obca naszej cywilizacji jest idea gloryfikowania samobójstwa jako metody walki politycznej, rozwiązywania konfliktów, jako symbolu patriotyzmu i skutecznego sposobu pozbywania się „niewiernych”.
Cywilizowany świat chciałby takiego Islamu, który potępia swoich wyznawców mordujących siostry, żony i córki w obronie „honoru” rodziny. Palących szkoły dla dziewcząt, kamienujących na śmierć zgwałcone dziewczęta jako cudzołożnice, okaleczających małe dziewczynki – wszystko w imię Allaha, bo Koran i Szariat to nakazuje.
Tolerancyjny Islam w naszym rozumieniu to przede wszystkim nieuważanie chrześcijan, czy żydów za „niewiernych”. Bo konsekwencją tego jest dążenie do rozszerzania wpływów Islamu środkami, które w rezultacie są zaczynem dla rozwoju terroryzmu.
To że wielu wyznawców Islamu uważa walkę na śmierć i życie z „niewiernymi” za swoją życiową misję i posłannictwo, to nie wymysł rzekomych „islamofobów”. To fakty.
Ataki na ludność cywilną w Nowym Jorku, Madrycie, Londynie, Biesłanie, Moskwie, Kizlarze itd. to rzeczywistość. A historia prawie z każdym dniem dopisuje do tej listy nowe lokalizacje i nowe zbrodnie.
Islam nawet w czysto islamskich krajach nie jest w stanie wyrzec się stosowania zbrodniczych metod na niespotykaną w Europie skalę. I tak w Iraku szyici mordują codziennie sunnitów, a sunnici szyitów. Czy może więc dziwić traktowanie przez Chrześcijan Islamu jako religii nienawiści i skrajnej nietolerancji ?
Czy w ramach chrześcijaństwa katolicy mordują prawosławnych lub protestantów ? Lub vice versa ?
Różnice w praktycznych metodach podchodzenia do „innych” są aż nadto widoczne w tych dwu religiach w naszych czasach.
Dlatego niech islamscy zwolennicy budowy warszawskiego meczetu nie szermują kompletnie obcymi Islamowi hasłami tolerancji dla siebie. Nie teraz.
W obecnych czasach światowy Islam powinien zorganizować się i usilnie działać w kierunku ucywilizowania „swoich”. Współdziałać z europejskimi i światowymi organami ścigania, aby zapobiegać w zarodku organizowaniu zamachów terrorystycznych. W koordynacji z nimi przenikać skutecznie do islamskich komórek terroru, ponieważ organa wywiadu w naszej części świata mają znacznie utrudnioną możliwość ich penetracji i inwigilacji, ze zrozumiałych powodów etnicznych, kulturowych i językowych.
Niestety, nic takiego obecnie nie ma miejsca. Przeciwnie. W wielu krajach islamskich zbrodnie ekstremistów budzą często nieskrywaną satysfakcję. A najczęściej napotykają na bierne postawy obywateli.
Można to porównać z zupełną biernością Niemców w 30 i 40tych latach w obliczu powszechnej wiedzy o zbrodniach Hitlera i jego ekipy.
Po kolejnym wysadzeniu się „wiernego” w imię obrony wiary i uśmierceniu „niewiernych”, wśród opinii publicznej tamtego świata rozlegają się głosy rejestrowane nawet prze telewizję Al Jazeera: Kolejny raz dowaliliśmy „niewiernym” ! Niech czują naszą potęgę !
Uważam również, że władze naszego kraju (i reszty Europy) winny standardowo uzależniać wydawanie zezwoleń na budowę kolejnych meczetów, udzielaniem zezwoleń na budowę chrześcijańskich świątyń w krajach Islamu. I aprobatą na publiczną działalność ośrodków kultury chrześcijańskiej w ich krajach. Zacznijmy może od Rijadu.
Mam dosyć naszej naiwnej „tolerancji dla innych kultur”, gdy za pieniądze uzyskane ze sprzedaży ropy, Arabia Saudyjska finansuje budowy meczetów i madras w których uczy się nienawiści, a nie udziela żadnych pozwoleń na finansowanie przez Amerykanów czy Europejczyków budowy kościołów, synagog, czy szkół religijnych w których uczono by miłości i prawdziwej tolerancji.
W wyniku handlu ropą Europa pośrednio, ale de facto, finansuje działalność komórek terrorystycznych we własnych krajach. I czynnie wspomaga islamizację tej części świata.
Tolerancja ? Tak, ale w obie strony.
Tylko w taki sposób mogą wyznawcy Islamu „oswoić” do niego Chrześcijan i spowodować, że nasi rodacy z sympatią powitają powstanie kolejnego przybytku islamskiego kultu religijnego.
Niestety, obecnie to wirtualna „pieśń przyszłości”.
Budowę finansuje szejk z Arabii Saudyjskiej. Miejsce wybrano historyczne dla Polaków: Reduta Ordona. To wkurzyło nieco warszawiaków i nie tylko ich. Na manifę protestacyjną przyjechali również rodacy z różnych krajów Europy, zaalarmowani tym wydarzeniem. Oczywiście protestujący mieli wielokrotna przewagę liczebną nad zwolennikami budowy (hasła na ich transparentach: Islamofoby !, Rasiści !), ale nie to jest istotą sprawy.
Wyznawców proroka jest u nas niewielu, raptem około 20 tysięcy. To kropla w morzu w porównaniu do Francji (4 miliony), czy Niemiec (3 miliony). Więc to raczej burza w szklance wody. Po co ten protest ? Komu zagraża 20 tysięcy mahometan pragnących uzyskać wreszcie godne warunki do modlitwy i spotkań ? Czy Polacy to „islamofoby” i rasiści ?
Po kolei.
Fakt, że kapitał saudyjski finansuje budowę efektownej, nowoczesnej świątyni moim zdaniem świadczy o tym, że Polska, członek Unii Europejskiej, rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. Dopóki Polska była biednym postkomunistycznym krajem, kapitał saudyjski czy omański nie finansował budowy meczetów, chociaż Tatarzy polscy mieszkają tu od ponad 500 lat, są doskonale zintegrowani i przelali w tym czasie wiele własnej krwi w obronie Rzeczpospolitej.
Nawiasem mówiąc, Tatarzy polscy (w końcu tylko mniejszość narodowa) zapisali wyjątkowy i chlubny rozdział naszej historii walki o wolność. Zapewne dlatego wśród protestujących znalazły się transparenty „Tatarzy TAK, Liga Muzułmańska NIE”.
Natomiast w poprzedzających kilkudziesięciu latach „uchodźcy” z krajów islamskich uchodzili głównie do bogatych krajów zachodniej Europy i Australii. Często pod pozorem rzekomych prześladowań w macierzystych krajach. Socjalistyczne administracje na przykład w krajach skandynawskich już od 60tych lat kierując się poprawnością polityczna przyjmowały uchodzących „uchodźców” w imię miłości chrześcijańskiej i solidarności z uciemiężonymi i prześladowanymi. Takim „biedakom” nie wypadało odmawiać prawa do osiedlania się i pomocy finansowej. Gdy którykolwiek z miejscowych polityków protestował przeciwko pochopnemu udzielaniu statusu uchodźcy, szybko okrzyczany był egoistycznym rasistą a z taką nalepką na życiorysie nie mógł marzyc o dalszej karierze. A stopniowo rzesza azylantów spod znaku półksiężyca rosła liczebnie i dysponowała sprytnymi prawnikami, którzy dbali o to, aby żaden „uchodźca” nie został deportowany. Naiwne i zamożne społeczeństwa skandynawskie nie zawracały sobie głowy napływem pojedynczych czarnowłosych przybyszów, a piękne nordyckie blondynki były wręcz zafascynowane smagłymi młodzieńcami.
Pracując wiele lat w Skandynawskich Liniach Lotniczych SAS, poznałem proste i popularne metody „wciskania się” do zamożnej Danii czy Szwecji. Gościu w którymś z islamskich krajów kupował paszport z fałszywą wizą i bilet lotniczy w pakiecie od zawodowego „szmuglera” za parę tysięcy dolarów, na takich samych zasadach jak robią to często np. Czeczeni, Mołdawianie czy Gruzini planując obecnie wyjazdy „turystyczne” do Unii Europejskiej. Przed lądowaniem w Kopenhadze czy Sztokholmie przyszły Skandynaw wyrzucał dokumenty do samolotowego kibla i podczas kontroli paszportowej powtarzał rzekomo jedyne słowo jakie znał: azyl, azyl. Trzeba było sprowadzać na lotnisko tłumaczy, ale nie było od razu wiadomo z jakiego języka. I już sprytny gościu nocował w lotniskowej „przechowalni”. Po rozszyfrowaniu jego kraju pochodzenia pokazywał gest obrazujący poderżnięcie gardła, co miało oznaczać, że to właśnie czekało na niego po ewentualnej deportacji. Wtedy już sprawą zajmowała się prasa polująca na newsa. To nie do wiary, ale skandynawskie władze bojąc się stygmatu rasistowskiego, przerzucały lekkomyślnie i bez komplikacji takich azylantów do obozów przejściowych, co było już przedsionkiem do załatwienia im prawa pobytu.
Skandynawia zaczęła już w latach 60tych uchodzić za raj dla uciemiężonych. I uważała to za zaszczyt i powód do dumy.
Zamożni nordycy (podobnie jak mieszkańcy zachodniej Europy) nie interesowali się tym, że jeden azylant po paru miesiącach przymusowej kwarantanny domagał się połączenia z rodziną, zwykle bardzo liczną. A adwokaci już wyspecjalizowani w obronie interesów kolorowych „biedaków” nauczyli się skutecznie doprowadzać do legalnego już sprowadzania ich krewnych (niehumanitarne jest odmawianie kontaktu z bliskimi), co sprawiało, że po kilku latach jeden azylant stawał się zalążkiem wieloosobowej rodziny. Wszystko na koszt skandynawskiego podatnika.
Azylanci islamscy, aby nie czuć się wyobcowani w nowych miejscach pobytu, uczęszczali na sponsorowaną przez Skandynawów naukę nowego języka (niechętnie) i otrzymywali comiesięczne zasiłki (to był prawdziwy cel ich podróży).
No i potrzebowali miejsc do modlitwy zgodnie ze swoja religią. A że nie dysponowali środkami, trzeba im było sfinansować budowy meczetów. Ewentualna odmowa sponsorowania była natychmiast oprotestowywana i okrzyczana jako przejaw nietolerancji, rasizmu i znieczulicy.
A społeczności islamskie w Skandynawii stopniowo rosły w siłę, tym bardziej, że znani z dużego przyrostu naturalnego powiększali się szybko liczebnie i ci nowo narodzeni stawali się już obywatelami Danii, Norwegii, czy Szwecji. A obywatel, to już o wiele więcej niż uchodźca i ma prawo domagać się i żądać. Oraz z czasem wpływać na politykę swojego nowego kraju.
Od samego też początku tej nowej imigracji powstawać zaczęły w miastach enklawy nędzy, bezrobocia i przestępczości. Enklawy te łączyła obca krajowi gospodarza religia, stopniowo coraz bardziej zradykalizowana i konfrontacyjna. A nic tak bardzo nie dzieli ludzi, jak odmienność religijna. To wiemy, bo więcej ludzi zginęło w wojnach religijnych, niż we wszystkich innych konfliktach zbrojnych.
Z czasem Skandynawia zatraciła swój skandynawski koloryt i obudziła się z obiema rękami w nocniku. Ale to przebudzenie obecnie już nic nie da. Trudno walczyć z własnymi obywatelami.
Pod hasłami tolerancji dla uchodźców i miłosierdzia dla prześladowanych, naiwni i zamożni frajerzy z północy oddali już w dużej mierze swe kraje z niepowtarzalną historia, kulturą i tradycjami we władanie ludziom, którzy z tą historia, kultura i tradycjami nie maja absolutnie nic wspólnego. Że tak powiem, wręcz przeciwnie.
Podobne procesy zaszły już dawno w Niemczech, gdzie miejscowym nie chciało się wykonywać prac fizycznych i sprowadzali sobie tanią siłę robocza z Turcji. Teraz walczą o przetrwanie i zachowanie własnej tożsamości narodowej, a pani kanclerz ostrożnie ostatnio protestuje przeciwko gimnazjom prowadzonym w języku tureckim przez nauczycieli oczywiście nie znających języka niemieckiego, a będących na 2 letnich kontraktach organizacji podległej rządowi tureckiemu.
A administracje miast niemieckich, wychodząc naprzeciw postulatom społeczności nieislamskiej (wciąż jeszcze będącej większością) bardzo nieśmiało zgłaszają zastrzeżenia co do lokalizacji i wielkości planowanych meczetów (w Kolonii wyznawcy Proroka żądali początkowo 60 metrowych minaretów !). Nieśmiało, aby nie zgrzeszyć przeciwko poprawności politycznej i nie uchodzić za nietolerancyjnych spadkobierców faszyzmu. Problemy z ułożeniem sobie właściwych stosunków z mahometanami prześladują kolejne administracje niemieckie, a końca ich nie widać.
Widać natomiast wyraźnie, że napór Islamu na Europę wzrasta z każdym rokiem.
Czy to jest zagrożenie czy szansa ? I jedno i drugie. Dla Europy o korzeniach chrześcijańskich to nowe i szybko postępujące zagrożenie, ale dla Islamu to wielka dziejowa szansa. Szansa na stopniową dominację w tej części świata. I nie ważne, że nastąpi to dopiero za kilkadziesiąt lat. Ale nastąpi na pewno, bo wystarczy porównać rozrodczość wyznawców Islamu w ich nowych ojczyznach z tą europejskich chrześcijan.
Półżartem: to taki bardzo skuteczny, chociaż opóźniony, odwet za „nasze”wyprawy krzyżowe. I za zwycięstwo połączonych armii pod dowództwem króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem.
Na własne życzenie zamożnej, krótkowzrocznej i naiwnej Europy. Spętanej tzw. poprawnością polityczną, która stanowi swoiste kajdany nałożone na rozum, i instynkt samozachowawczy.
W czasie manify obok placu budowy warszawskiego meczetu, padały często z obu stron identyczne hasła: Tolerancja ! Demokracja ! To piękne słowa. Z tym, ze każda strona rozumie je inaczej.
Chrześcijanie, czy też niewierzący chcieliby tolerancyjnego i humanitarnego Islamu.
Takiego, którego wyznawcy chętnie i łatwo integrują się z obywatelami nowej ojczyzny-gospodarza.
Są otwarci na obyczaje i sposób życia „miejscowych”.
Podobnie jak Polacy w Niemczech, Skandynawii, Skandynawowie w Anglii czy Francji, itd.
Takiego Islamu, który nie powoduje tworzenia zamkniętych enklaw jak bastionów religijnych, gdzie miejscowy Francuz, Duńczyk czy Anglik praktycznie, dla własnego bezpieczeństwa, nie powinien się dzisiaj pojawiać.
Takiego Islamu, który jest religią pojednania a nie konfrontacji z „niewiernymi” kraju-gospodarza.
Takiego, który nie ogłasza fatwy i nie ściga pisarza czy karykaturzysty.
Takiego, który daje równouprawnienie kobietom, i nie ubiera ich w stroje, które przypominają pokrowce na meble. Idea możliwie jak najszczelniejszego zakrywania ciała kobiety jest zupełnie obca w tej części świata i w obecnych czasach.
Tak samo jak obca naszej cywilizacji jest idea gloryfikowania samobójstwa jako metody walki politycznej, rozwiązywania konfliktów, jako symbolu patriotyzmu i skutecznego sposobu pozbywania się „niewiernych”.
Cywilizowany świat chciałby takiego Islamu, który potępia swoich wyznawców mordujących siostry, żony i córki w obronie „honoru” rodziny. Palących szkoły dla dziewcząt, kamienujących na śmierć zgwałcone dziewczęta jako cudzołożnice, okaleczających małe dziewczynki – wszystko w imię Allaha, bo Koran i Szariat to nakazuje.
Tolerancyjny Islam w naszym rozumieniu to przede wszystkim nieuważanie chrześcijan, czy żydów za „niewiernych”. Bo konsekwencją tego jest dążenie do rozszerzania wpływów Islamu środkami, które w rezultacie są zaczynem dla rozwoju terroryzmu.
To że wielu wyznawców Islamu uważa walkę na śmierć i życie z „niewiernymi” za swoją życiową misję i posłannictwo, to nie wymysł rzekomych „islamofobów”. To fakty.
Ataki na ludność cywilną w Nowym Jorku, Madrycie, Londynie, Biesłanie, Moskwie, Kizlarze itd. to rzeczywistość. A historia prawie z każdym dniem dopisuje do tej listy nowe lokalizacje i nowe zbrodnie.
Islam nawet w czysto islamskich krajach nie jest w stanie wyrzec się stosowania zbrodniczych metod na niespotykaną w Europie skalę. I tak w Iraku szyici mordują codziennie sunnitów, a sunnici szyitów. Czy może więc dziwić traktowanie przez Chrześcijan Islamu jako religii nienawiści i skrajnej nietolerancji ?
Czy w ramach chrześcijaństwa katolicy mordują prawosławnych lub protestantów ? Lub vice versa ?
Różnice w praktycznych metodach podchodzenia do „innych” są aż nadto widoczne w tych dwu religiach w naszych czasach.
Dlatego niech islamscy zwolennicy budowy warszawskiego meczetu nie szermują kompletnie obcymi Islamowi hasłami tolerancji dla siebie. Nie teraz.
W obecnych czasach światowy Islam powinien zorganizować się i usilnie działać w kierunku ucywilizowania „swoich”. Współdziałać z europejskimi i światowymi organami ścigania, aby zapobiegać w zarodku organizowaniu zamachów terrorystycznych. W koordynacji z nimi przenikać skutecznie do islamskich komórek terroru, ponieważ organa wywiadu w naszej części świata mają znacznie utrudnioną możliwość ich penetracji i inwigilacji, ze zrozumiałych powodów etnicznych, kulturowych i językowych.
Niestety, nic takiego obecnie nie ma miejsca. Przeciwnie. W wielu krajach islamskich zbrodnie ekstremistów budzą często nieskrywaną satysfakcję. A najczęściej napotykają na bierne postawy obywateli.
Można to porównać z zupełną biernością Niemców w 30 i 40tych latach w obliczu powszechnej wiedzy o zbrodniach Hitlera i jego ekipy.
Po kolejnym wysadzeniu się „wiernego” w imię obrony wiary i uśmierceniu „niewiernych”, wśród opinii publicznej tamtego świata rozlegają się głosy rejestrowane nawet prze telewizję Al Jazeera: Kolejny raz dowaliliśmy „niewiernym” ! Niech czują naszą potęgę !
Uważam również, że władze naszego kraju (i reszty Europy) winny standardowo uzależniać wydawanie zezwoleń na budowę kolejnych meczetów, udzielaniem zezwoleń na budowę chrześcijańskich świątyń w krajach Islamu. I aprobatą na publiczną działalność ośrodków kultury chrześcijańskiej w ich krajach. Zacznijmy może od Rijadu.
Mam dosyć naszej naiwnej „tolerancji dla innych kultur”, gdy za pieniądze uzyskane ze sprzedaży ropy, Arabia Saudyjska finansuje budowy meczetów i madras w których uczy się nienawiści, a nie udziela żadnych pozwoleń na finansowanie przez Amerykanów czy Europejczyków budowy kościołów, synagog, czy szkół religijnych w których uczono by miłości i prawdziwej tolerancji.
W wyniku handlu ropą Europa pośrednio, ale de facto, finansuje działalność komórek terrorystycznych we własnych krajach. I czynnie wspomaga islamizację tej części świata.
Tolerancja ? Tak, ale w obie strony.
Tylko w taki sposób mogą wyznawcy Islamu „oswoić” do niego Chrześcijan i spowodować, że nasi rodacy z sympatią powitają powstanie kolejnego przybytku islamskiego kultu religijnego.
Niestety, obecnie to wirtualna „pieśń przyszłości”.
środa, 3 lutego 2010
„Tęsknię za tobą, Żydzie !”
To nowa akcja ambitnego artysty-plastyka Rafała Betlejewskiego, którą, jak pisze prasa, właśnie rozpoczął.
Polega na malowaniu na murach miast wielometrowych napisów „Tęsknię za tobą, Żydzie !”.
Gdy malował na Powiślu, zatrzymała go policja pod zarzutem szerzenia antysemickich treści. (?!)
Jest to jedna z wielu akcji, które różni plastycy inicjują aby zaistnieć medialnie. Taki marketing artystyczny z przesłaniem. Z tym, że temat wybrany przez Betlejewskiego to Żydzi, a okazja to Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Holocaustu.
A Żydzi to temat w Polsce, jak by to określiła prasa komunistyczna, „nabolały”.
I to od kiedy sięga pamięć najstarszych Polaków.
Polaków ?
A polscy Żydzi to nie Polacy ? A kto decyduje o tym kto jest Polakiem ? Nie chodzi tu oczywiście o obywatelstwo, bo to jest oczywiste. Ale kto jest POLAKIEM ?
Czy ja, z pochodzenia Tatar, jestem Polakiem ? Moi przodkowie są w Polsce od XVI wieku, ale czy to wystarczy, żeby uważano mnie za Polaka ?
Jeżeli tak, to dlaczego Żydzi, oraz ich sympatycy, jak uważa m. in. motłoch na stadionach piłkarskich, czy policjanci którzy zatrzymali Betlejewskiego, powinni spier... do Izraela ?
Więc może i ja do Tatarstanu ? Na szczęście motłoch póki co nie zabrał się za „naszych”.
To niesamowite, jak emocjonalnie reaguje nasz naród na słowo „Żyd”. Widać, że to nie Stany, czy parę innych cywilizowanych krajów, np. Argentyna czy Urugwaj.
Przy czym Żyd, według naszego motłochu, to nie tylko obywatel Izraela, ale ktokolwiek, kto wydaje się nam wredny lub podejrzany. Lub ma tzw. dziwne nazwisko. Mogą to być również członkowie innej niż „nasza” drużyny piłkarskiej i to nie tylko z innego miasta, ale również z naszego. Pełen obłęd.
Przypomina to jako żywo czasy Ustaw Norymberskich z 1935 roku i powiedzenie przypisywane Goeringowi : Wer bei mir Jude ist, bestimme ich! - czyli, ja decyduje o tym kto jest Żydem.
(Na marginesie: faktycznie powiedzenie to pochodzi od Dr Karla Luegera, słynnego burmistrza Wiednia z przełomu XIX i XX wieku i miało nieco inny kontekst polityczny. Lueger twierdził z rozbrajającą szczerością, że antysemityzm jest świetnym narzędziem awansu politycznego, ale gdy już osiągnie się swoje cele, nie służy niczemu, jest tylko sportem motłochu. Dlatego Hitler z początku podziwiał antysemityzm Luegera, ale w końcu doszedł do wniosku, że był to antysemityzm na niby. I tak z bezkrwawego przeistoczył się w największą zbrodnię w dziejach ludzkości, co powinno wszystkim dawać do myślenia).
Czy to, że w piećdziesiątych latach XX wieku pracując w bezpiece mordowali Polaków-Goi skazuje wszystkich Polaków pochodzenia żydowskiego na wieczne potępienie ?
Jeżeli tak, to dlaczego tak usilnie staramy się robić dobre geszefty z Niemcami ? I tak licznie pracujemy w niemieckich firmach. W niepodległej przecież Polsce i w Niemczech. Gdzie tu logika ?
Zwykle nie lubimy tego przed czym mamy obawy, albo czego dobrze nie znamy, albo przed czymś, co jest nam obce. A Żydów się boimy, bo mogliby nas wykupić i zrobić z nas niewolników – wielu Polaków ma to w podświadomości. Gołym okiem widać jak ta wszędzie mniejszość kontroluje dużą część światowych mediów, bryluje w kulturze, finansach itd. - od zawsze.
Do tego stopnia się obawiamy, że wypatrujemy Żyda w każdym, kto nam nie odpowiada. Jeżeli gdzieś podejrzewamy spisek, to z pewnością stoją za nim Żydzi. Nie twierdzę, że tak czasem nie jest, ale to wynika z wielu czynników – chcą przetrwać jak najlepiej, wszędzie będąc mniejszością.
A są często bystrzejsi i bardziej solidarni niż Goje. Czy dlatego mamy ich nienawidzieć ?
Jeżeli uważamy, że jesteśmy gorsi, czy głupsi, czy mniej solidarni, to pewnie nic innego nam nie pozostaje. Nasza niechęć jest wtedy oznaką naszej słabości.
A co myśleć o Żydach, którzy robią w bambuko innych Żydów ? Madoff przecież oszukał na gigantyczne sumy mnóstwo prominentnych Żydów na całym świecie. I dodatkowo zrobił z nich publicznie idiotów. Czy może wróg naszych wrogów jest wtedy naszym przyjacielem ?
Każdy facet nieco zaawansowany intelektualnie staje do codziennej walki o przetrwanie z Żydem, Niemcem, czy za przeproszeniem, Francuzem. Oraz innym Polakiem. Bez kompleksów. To jest normalne życie samca na tej ziemi.
Jak więc ocenić Betlejewskiego malowanie napisów na murach naszych miast ?
Ja to oceniam tak samo jak graffiti, które brudzą czasami świeżo odmalowane ściany. I tyle. Lepsze to niż wulgarne słowa, które pokazują tylko chamstwo piszącego.
Jeżeli jednak gościu chce wyrazić swoją prawdziwą tęsknotę wizualnie, niech lepiej wykupi duuuuże ogłoszenie w Wyborczej. Albo w Naszym Dzienniku.
Polega na malowaniu na murach miast wielometrowych napisów „Tęsknię za tobą, Żydzie !”.
Gdy malował na Powiślu, zatrzymała go policja pod zarzutem szerzenia antysemickich treści. (?!)
Jest to jedna z wielu akcji, które różni plastycy inicjują aby zaistnieć medialnie. Taki marketing artystyczny z przesłaniem. Z tym, że temat wybrany przez Betlejewskiego to Żydzi, a okazja to Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Holocaustu.
A Żydzi to temat w Polsce, jak by to określiła prasa komunistyczna, „nabolały”.
I to od kiedy sięga pamięć najstarszych Polaków.
Polaków ?
A polscy Żydzi to nie Polacy ? A kto decyduje o tym kto jest Polakiem ? Nie chodzi tu oczywiście o obywatelstwo, bo to jest oczywiste. Ale kto jest POLAKIEM ?
Czy ja, z pochodzenia Tatar, jestem Polakiem ? Moi przodkowie są w Polsce od XVI wieku, ale czy to wystarczy, żeby uważano mnie za Polaka ?
Jeżeli tak, to dlaczego Żydzi, oraz ich sympatycy, jak uważa m. in. motłoch na stadionach piłkarskich, czy policjanci którzy zatrzymali Betlejewskiego, powinni spier... do Izraela ?
Więc może i ja do Tatarstanu ? Na szczęście motłoch póki co nie zabrał się za „naszych”.
To niesamowite, jak emocjonalnie reaguje nasz naród na słowo „Żyd”. Widać, że to nie Stany, czy parę innych cywilizowanych krajów, np. Argentyna czy Urugwaj.
Przy czym Żyd, według naszego motłochu, to nie tylko obywatel Izraela, ale ktokolwiek, kto wydaje się nam wredny lub podejrzany. Lub ma tzw. dziwne nazwisko. Mogą to być również członkowie innej niż „nasza” drużyny piłkarskiej i to nie tylko z innego miasta, ale również z naszego. Pełen obłęd.
Przypomina to jako żywo czasy Ustaw Norymberskich z 1935 roku i powiedzenie przypisywane Goeringowi : Wer bei mir Jude ist, bestimme ich! - czyli, ja decyduje o tym kto jest Żydem.
(Na marginesie: faktycznie powiedzenie to pochodzi od Dr Karla Luegera, słynnego burmistrza Wiednia z przełomu XIX i XX wieku i miało nieco inny kontekst polityczny. Lueger twierdził z rozbrajającą szczerością, że antysemityzm jest świetnym narzędziem awansu politycznego, ale gdy już osiągnie się swoje cele, nie służy niczemu, jest tylko sportem motłochu. Dlatego Hitler z początku podziwiał antysemityzm Luegera, ale w końcu doszedł do wniosku, że był to antysemityzm na niby. I tak z bezkrwawego przeistoczył się w największą zbrodnię w dziejach ludzkości, co powinno wszystkim dawać do myślenia).
Czy to, że w piećdziesiątych latach XX wieku pracując w bezpiece mordowali Polaków-Goi skazuje wszystkich Polaków pochodzenia żydowskiego na wieczne potępienie ?
Jeżeli tak, to dlaczego tak usilnie staramy się robić dobre geszefty z Niemcami ? I tak licznie pracujemy w niemieckich firmach. W niepodległej przecież Polsce i w Niemczech. Gdzie tu logika ?
Zwykle nie lubimy tego przed czym mamy obawy, albo czego dobrze nie znamy, albo przed czymś, co jest nam obce. A Żydów się boimy, bo mogliby nas wykupić i zrobić z nas niewolników – wielu Polaków ma to w podświadomości. Gołym okiem widać jak ta wszędzie mniejszość kontroluje dużą część światowych mediów, bryluje w kulturze, finansach itd. - od zawsze.
Do tego stopnia się obawiamy, że wypatrujemy Żyda w każdym, kto nam nie odpowiada. Jeżeli gdzieś podejrzewamy spisek, to z pewnością stoją za nim Żydzi. Nie twierdzę, że tak czasem nie jest, ale to wynika z wielu czynników – chcą przetrwać jak najlepiej, wszędzie będąc mniejszością.
A są często bystrzejsi i bardziej solidarni niż Goje. Czy dlatego mamy ich nienawidzieć ?
Jeżeli uważamy, że jesteśmy gorsi, czy głupsi, czy mniej solidarni, to pewnie nic innego nam nie pozostaje. Nasza niechęć jest wtedy oznaką naszej słabości.
A co myśleć o Żydach, którzy robią w bambuko innych Żydów ? Madoff przecież oszukał na gigantyczne sumy mnóstwo prominentnych Żydów na całym świecie. I dodatkowo zrobił z nich publicznie idiotów. Czy może wróg naszych wrogów jest wtedy naszym przyjacielem ?
Każdy facet nieco zaawansowany intelektualnie staje do codziennej walki o przetrwanie z Żydem, Niemcem, czy za przeproszeniem, Francuzem. Oraz innym Polakiem. Bez kompleksów. To jest normalne życie samca na tej ziemi.
Jak więc ocenić Betlejewskiego malowanie napisów na murach naszych miast ?
Ja to oceniam tak samo jak graffiti, które brudzą czasami świeżo odmalowane ściany. I tyle. Lepsze to niż wulgarne słowa, które pokazują tylko chamstwo piszącego.
Jeżeli jednak gościu chce wyrazić swoją prawdziwą tęsknotę wizualnie, niech lepiej wykupi duuuuże ogłoszenie w Wyborczej. Albo w Naszym Dzienniku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)